Czy ktoś naprawdę wierzy, że...

Fot. Trafnie.eu

Wybór polskiego asystenta selekcjonera Fernando Santosa stał się wiodącym tematem związanym z reprezentacją. Wydaje mi się, że trochę na wyrost.

Wystarczy spokojnie przeanalizować fakty, by utwierdzić się w takim przekonaniu. Chciałbym na początku zwrócić uwagę, że mowa o asystencie. A przecież początkowo była mowa o asystentach. Wymieniano dwóch potencjalnych – Łukasza Piszczka i Tomasza Kaczmarka. Skoro obecnie jest mowa tylko o jednym, wsparcie w sztabie większą liczbą rodzimych trenerów nie wydaje się dla Santosa sprawą priorytetową.

Gdyby nią było, czy polski asystent nie towarzyszyłby Portugalczykowi podczas trzydniowej podróży związanej z oglądaniem trzech meczów Ekstraklasy? Kto ma znać lepiej miejscowych piłkarzy niż ktoś „stąd”? Ale zamiast tego kogoś, ciągle nie wybranego i nie nominowanego na asystencki stołek, Santosowi towarzyszyło dwóch rodaków, którzy już tę rolę pełnią, a których przywiózł ze sobą z Portugalii.

Niedocenianie asystentów jest błędem, a ich odpowiedni dobór może bardzo pomóc trenerowi. Jan de Zeeuw, dyrektor reprezentacji za kadencji Leo Beenhakkera, do którego Santos jest często porównywany, opowiadał mi, jak holenderski selekcjoner mniej więcej po dziesięciu minutach meczu mówił do swoich polskich asystentów: „Panie, słucham”, co miało oznaczać początek dyskusji o tym, co dzieje się na boisku. By poprzez wymianę poglądów i różne spojrzenia podjąć szybko decyzję i dokonać ewentualnych korekt w grze drużyny, jeśli takiej korekty wymagała. Skoro Santos już zredukował liczbę polskich asystentów, z pewnością nie przewiduje dla tego jednego kluczowej roli w swoim sztabie.

Gdy jeszcze nie było wiadomo kto zostanie nowym selekcjonerem, choć wiadomo już było, że nie będzie Polakiem, w mediach kreślono wizję potencjalnego asystenta, który miałby zdobywać doświadczenie przy jego boku, by później go zastąpić. Najlepszym przykładem tak skutecznie działającego mechanizmu są Niemcy. Reprezentację po Jürgenie Klinsmannie przejął jego asystent Joachim Löw. Z powodzeniem, skoro zdobył mistrzostwo świata. A gdy po piętnastu latach (!) pożegnał się z reprezentacją, oddał drużynę swojemu byłemu asystentowi Hansiemu Flickowi, który zdążył jeszcze wcześniej zaliczyć całkiem udany okres w najsłynniejszym niemieckim klubie Bayernie Monachium. Mechanizm logiczny, praktykowany z powodzeniem, ale czy w rodzimym futbolu, w obecnych realiach, możliwy do zrealizowania?

Gdyby był, taki asystent powinien zostać równie starannie wybrany i namaszczony nawet jeszcze przed wyborem nowego selekcjonera. A dalej nie wiadomo kto nim będzie. Jak czytam, opcja Piszczka czy Kaczmarka już nieaktualna. W tle pojawił się jeszcze, dosłownie na chwilę, Grzegorz Mielcarski, ale chyba głównie w mediach i chyba w nie do końca sprecyzowanej roli, skoro stwierdził, że nikt z nim z PZPN na ten temat nie rozmawiał. Nowym kandydatem ma być podobno Marek Saganowski, kiedyś, między innymi, napastnik portugalskiej Vitorii Guimaraes.

Ale czy ktoś naprawdę wierzy, że mógłby przejąć po Santosie reprezentację Polski, skoro samodzielnie prowadził dotychczas tylko dwie trzecioligowe drużyny? Raczej może ewentualnie zdobyć bezcenne doświadczenia, by je później wykorzystać w dalszej pracy trenerskiej. Nie ma więc co liczyć, że w Polsce zostanie zastosowany ten sam mechanizm co w Niemczech, a szum związany z wyborem asystenta stanowi na razie niestety przerost formy nad treścią.

▬ ▬ ● ▬