Derbowa demolka i nie tylko

To był bardzo pouczający weekend w Premier League. Szczególnie dla kilku menedżerów. Dla jednego ostatni przed dłuższą przerwą w karierze.   

Wszystko pozostawało oczywiście w cieniu derbów Manchesteru. Gdy naprzeciw siebie stają drużyny z tego samego miasta, to zawsze mecze szczególne. Mówimy o tej najprawdziwszej wersji, a nie żadnej farbowanej, która coraz częściej jest nadużywana, jak choćby „Derby Europy” czy „Derby Polski”.

Derby mają strony internetowe i wiele rankingów tylko im poświęconych. We wszystkich mecze w Manchesterze są w ścisłej czołówce. Nie ukrywam, że patrzę z sympatią na kibiców takich klubów jak City. Czyli przez dziesięciolecia pozostających w głębokim i mrocznym cieniu sławniejszych sąsiadów. W tym czasie sympatykiem City można było zostać wyłącznie z (przemyślanego!) wyboru. Bo dopingowanie drużyny oznaczało przede wszystkim ból, potęgowany sukcesami sąsiadów.

Ale kto wiary nie tracił, od niedawna jest wynagradzany z nawiązką. United przestało niepodzielnie rządzić w Manchesterze. Poprzedni menedżer United dostawał z tego powodu szału, gdy „hałaśliwi sąsiedzi”, jak ich ochrzcił, kilka razy zleli mu tyłek. Porażka 1:6 pozostaje na razie nie do przebicia, ale w niedzielę City było bardzo, bardzo blisko, by ponownie zdemolować największych rywali, aplikując im pięć bramek więcej.

Wygrało aż 4:1. A może tylko? United praktycznie nie istniał. Przepiękny strzał z rzutu wolnego Wayne’a Rooneya w samej końcówce lekko zatarł fatalne wrażenie jakie goście pozostawili na stadionie City.

To były pierwsze derby Manchesteru od ponad ćwierćwiecza bez Aleksa Fergusona na trenerskiej ławce. Ale znęcanie się nad jego następcą, Davidem Moyesem, nie ma sensu, ani racjonalnego uzasadnienia. Przecież jego poprzednik całkiem niedawno, bo w 2011 roku, dostał jeszcze większe lanie. I to na własnym stadionie, co w chwili szczerości uznał za „najgorszy dzień w historii klubu”. Wczorajszy wynik pokazuje, że był to zaledwie początek gorszych dni. City, z pieniędzmi arabskich szejków, stało się potęgą.

A  Moyes chyba przekonał się boleśnie, że nie trafił do raju. Dopiero od wczoraj stał się naprawdę menedżerem United. Zaczęły się schody! Zobaczymy jak sobie na nich poradzi, co rzeczywiście jest wart.

Choć trenerskie stołki akurat w Anglii wydają się najwygodniejsze i najbezpieczniejsze, nawet tam nikt nie zasiada na nich na zawsze. Dlatego pracę stracił menedżer Sunderlandu Paolo Di Canio. Nie powiem, żebym był zaskoczony. Dla mnie to aktor, który obsadza siebie w głównych rolach sztuk, które sam odgrywa. Po sobotniej porażce na wyjeździe z West Bromwich Albion 0:3 stanął przed trybuną z kibicami Sunderlandu próbując dyskutować na odległość. Szukał rozgrzeszenia? Nie dostał. Został pogoniony z klubu. Ja bym pogonił jego szefów, że zatrudnili go pod koniec marca. Sunderland utrzymał się w lidze w ubiegłym sezonie, ale teraz zamyka tabelę z jednym punktem w pięciu meczach.     

Di Canio, piętnowany za faszystowskie sympatie, już w chwili zatrudniania wzbudzał więcej niechęci, niż sympatii. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek stał się wybitnym menedżerem. Ze swoją przesadną ekspresją i mimiką na pewno bardziej nadaje się do jakiś włoskich oper mydlanych, niż angielskiego futbolu. Jego dymisja dowodzi, że w piłce nie ma łatwych rozwiązań.    

Takie same mieli kibice Arsenalu, którzy zaledwie przed miesiącem żądali dymisji Arsene Wengera. I co? Po siedmiu zwycięstwach z rzędu (nie tylko w Premier League) ich drużyna jest dziś liderem tabeli! Nie chwalcie dnia przed zwolnieniem menedżera (trenera), a zatrudniajcie wyłącznie tych, co trzeba.

▬ ▬ ● ▬