Dlaczego nie porozmawiałem z...

Fot. Trafnie.eu

W finale Ligi Europy, który odbył się w Budapeszcie, Sevilla pokonała Romę po remisie 1:1 i serii rzutów karnych 4:1. Walki było mnóstwo, dobrej gry mniej.

Budapeszt przywitał kibiców (nie tylko) z Włoch i Hiszpanii piękną pogodą. Było ciepło, czy wręcz gorąco, a do tego słonecznie. Bary, knajpki i restauracje, szczególnie na Starówce w prawobrzeżnej części miasta, czyli w Budzie, były pozajmowane od rana.

Z punktu widzenia organizatorów nie był to mecz podwyższonego ryzyka, przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Kibice z obu krajów świetnie funkcjonowali obok siebie bez żadnych ognisk zapalnych, co widać było szczególnie w metrze, w którym trwał nieformalny i dość głośny konkurs wokalny, co miejscowi pasażerowie przyjmowali ze zrozumieniem i uśmiechem.

Na stadionie już takiej sielankowej atmosfery nie było. Rywalizacja na trybunach zaczęła się, gdy piłkarze wyszli na rozgrzewkę. W wygwizdywaniu rywali kibice Romy byli zdecydowanie lepsi. W chóralnych śpiewach też. I jeszcze w odpalaniu rac, które lądowały na murawie, czego UEFA bardzo nie lubi, więc na pewno posypią się kary. Do tego trzeba dodać efektowną kartoniadę, na którą kibice z Sewilli odpowiedzieli sektorówką. Za to w ich wykonaniu imponująco wyglądały zajmowane trybuny za jedną z bramek, gdy unieśli nad głowy tysiące biało-czerwonych szalików i zaczęli swoje śpiewy. Już pół godziny przed meczem stadion dudnił, dymił, huczał, falował, kipiał. Jednym słowem gorąca atmosfera jak na prawdziwym finale.

I do tego jeszcze trzeba wspomnieć o stadionie. Puskas Arena prezentuje się naprawdę świetnie, szczególnie z prawie wypełnionymi trybunami, bo część na tym najwyższym trzecim poziomie w sektorach Romy była pustawa. Nie wiem dlaczego, bo nie wierzę, by w Rzymie nie znaleźli się chętni na bilety na finał.

Do tego potrzebny był jeszcze fajny mecz, by całość mogła pozostać w pamięci jako niezapomniane wspomnienia. Tylko że ja od finałów raczej za wiele nie oczekuję, skoro one są po to, by je wygrywać, a nie pięknie grać. I ten był właśnie taki.

Mecz pełen ogromnego zaangażowania z obu stron i twardej walki, na szczęście nie brutalnej. Bramki strzelali tylko piłkarze AS Roma. Najpierw Paulo Dybala dał drużynie z Włoch prowadzenie. Po przerwie wyrównał samobójczym strzałem Gianluca Mancini. Za wiele sytuacji do podwyższenia wyniku nie było. Nawet jak na moment zakotłowało się pod jedną z bramek, niewiele z tego wynikało. Z każdą minutą wydawało się coraz bardziej prawdopodobne, że nikomu nie uda się wymęczyć zwycięstwa. Bo gry było coraz mniej, a coraz więcej walki i przeszkadzania. I chyba jeszcze więcej cwaniactwa, udawania fauli, czyli „aktorzenia”. Na pewno to nie był najłatwiejszy mecz do prowadzenie w karierze angielskiego sędziego Antthony’ego Taylora.

W dogrywce to już prawdziwe męczarnie. Po pierwszej jej części cała ławka rezerwowych Romy zwróciła się w stronę sektorów zajmowanych przez ich kibiców, by wymachując rekami zachęcić ich do jeszcze większego dopingu. W drugiej części dogrywki co chwila ktoś leżał na boisku, a sędzia przedłużył ją o jedenaście i pół minuty!

Gdy przyszło do strzelania karnych i piłkarze Romy dwa zmarnowali, zawodnik Sevilli Gonzalo Montiel musiał strzelić kolejnego, by zapewnić swojej drużynie zdobycie pucharu. Ale szansy nie wykorzystał. Sędzia jednak po analizie VAR dopatrzył się zbyt szybkiego wyjścia z bramki Rui Patricio i nakazał karnego powtórzyć. Tym razem został wykonany skutecznie, a Sevilla w prawdziwych męczarniach zdobyła Puchar UEFA. Choć pewnie dla jej kibiców mecz był piękny, więc kto wybrał się do Budapesztu, będzie go wspominał latami.

Chciałem porozmawiać Nicolą Zalewskim, którego od początku dogrywki wpuścił na boisko trener Romy Jose Mourinho. Czekał i czekałem w Mixed Zone, czas mijał i nic się nie działo. Wreszcie zawodnicy zaczęli wychodzić. Z każdym wychodziła młoda dama z, jak łatwo się można było domyślić, działu medialnego rzymskiego klubu. Wyraźnie pokazywała każdemu drogę, a piłkarze karnie szli przed siebie na nikogo nie zwracając uwagi.

Kiedy wyprowadziła kolejnego, przedstawiłem się i zapytałem, czy będę mógł porozmawiać z Zalewskim. Odpowiedziała:

„Sorry, ale dzisiaj to niemożliwe”.

Dopytałem tylko, czy to polecenie z góry. Kiwnęła głową.

Spojrzałem na zegarek. Była 01:28... Tak zakończył się dla mnie finał Ligi Europy w Budapeszcie.

▬ ▬ ● ▬