Dwa niemal identyczne seriale

Fot. Trafnie.eu

Polski piłkarz zmienia klub. Żadna sensacja w letnim okresie transferowym. Nie jest też sensacją, że zmiana następuje po nieudanym okresie spędzonym w…

Ten piłkarz to Tymoteusz Puchacz. Gdy przed dwoma laty odchodził z Lecha Poznań do Unionu Berlin wydawało się, że to klub skrojony na jego miarę, że szybko potwierdzi w nim swój potencjał i rozwinie się jako piłkarz w Bundeslidze, zdecydowanie silniejszej w porównaniu z Ekstraklasą.

Niestety tylko się wydawało, bo Union okazał się za mocny dla zawodnika uznawanego za jeden z większych talentów w polskiej piłce. Puchacz zaczął więc wędrówkę po klubach i krajach. Najpierw został wypożyczony do Trabzonsporu, z którym zdążył zdobyć mistrzostwo Turcji. Następnie trafił do greckiego Panathinaikosu Ateny. Najbliższy sezon spędzi w barwach 1.FC Kaiserslautern. Czyli o klasę niżej, bo nowa drużyna Polaka występuje w 2. Bundeslidze. Zaleta tego przejścia jest (teoretycznie!) taka, że w odróżnieniu od Unionu zacznie w Niemczech wreszcie regularnie grać. Oby…

Jestem ostrożny w formułowaniu prognoz dotyczących podboju piłkarskiego świata przez rodzimych zawodników, czym różnię się najczęściej od nich, bo słowami mogliby góry przenosić. Niestety boisko brutalnie potrafi zweryfikować ich (i także polskich mediów) optymizm, czego Puchacz jest najlepszym przykładem.

Wychwalany pod niebiosa za występy w Ekstraklasie, miał być reprezentacyjnym obrońcą na lata, robiąc zdecydowany krok do przodu w karierze dzięki występom w Bundeslidze. Na razie wylądował na drugim jej poziomie i nawet nie wiem, czy po dwóch latach spędzonych na obczyźnie jest w tym samym miejscu, czy jednak zrobił krok w tył?

Niestety Puchacz nie stanowi wyjątku, wręcz przeciwnie. Wielu polskich zawodników uważanych w ojczyźnie za wielkie talenty, po jej opuszczeniu zderza się ze ścianą znacznie większych wymagań w nowym miejscu pracy. Właśnie przeczytałem wypowiedź Kacpra Kozłowskiego, jeszcze niedawno uważanego za złote dziecko rodzimej piłki, który dość precyzyjnie opisał najlepszy dla siebie scenariusz rozwoju kariery (za: meczyki.pl):

„Liga hiszpańska to moja wymarzona liga. Wydaje mi się, że najbardziej do mnie pasuje, jeśli chodzi o styl gry (…) Ciężko mi rzucać teraz klubami, ale myślę, że jakbym miał tam iść, to do którejś z drużyn z miejsc od 5. do 12. Nie chciałbym iść do zespołu, który jest na 14. czy 15. pozycji, bo to jest walka o utrzymanie. Wolałbym mieć spokój i mieć wokół siebie zawodników, którzy mają jakość. To też jest ważne, żeby otaczać się mega dobrymi piłkarzami, bo to ci pomaga. W szatni czy na treningach można się od nich uczyć”.

Nawet trzeba się uczyć i to pilnie, nie tylko od nich. Kozłowski, tak jak Puchacz, stał się głównym aktorem niemal identycznego serialu. Po transferze do angielskiego Brighton & Hove Albion, który od początku wydawał się decyzją podwyższonego ryzyka, zwiedzał inne kraje i ligi. Najpierw był zawodnikiem belgijskiego Royale Union Saint-Gilloise, ostatnio zaś holenderskiego Vitesse Arnhem.

Warto mieć ambitne cele, dobrze jest marzyć, ale trzeba też umieć słuchać mądrzejszych w danej branży. A takim jest niewątpliwie trener z kraju, w którym Kozłowski spędził ostatni sezon. Leo Beenhakker, bo i nim mowa, uczył kiedyś Polaków, by szli do przodu krok za krokiem („step by step”). Może więc najpierw Kozłowski spróbuje zadebiutować w barwach Brighton & Hove Albion. Jak uda mu się regularnie występować w Premier League, na pewno ktoś w lidze hiszpańskiej go zauważy.

▬ ▬ ● ▬