Koniec pewnej obsesji

Manchester City zdobył wymarzony Puchar Mistrzów pokonując w finale rozgrywanym w Stambule Inter Mediolan 1:0. Niby tak miało być, ale…

To był powrót finału Ligi Mistrzów do Stambułu po osiemnastu latach. W 2005 roku Liverpool pokonał Milan po porywającym meczu i serii rzutów karnych z niezapomnianym „Dudek Dance”. Uznano go, słusznie, za najlepszy finał w historii. Od pierwszej akcji (bramka Milanu po kilkudziesięciu sekundach), po ostatnią interwencje Jerzego Dudka (obroniony karny Andrija Szewczenki), boiskowych wydarzeń i emocji było tyle, że pozostaną na zawsze odnośnikiem dla porównania z kolejnymi finałami.

Oczekiwanie, że w sobotni wieczór taki spektakl może się powtórzyć, okazało się zdecydowanie na wyrost. Przez pierwsze minuty był to wyjątkowo nudny taktyczny klincz, choć na najwyższym poziomie, biorąc pod uwagę umiejętności zawodników. Nie zgadzam się, że uważany za zdecydowanego faworyta Manchester City, mimo zwycięstwa, rozczarował. Oczekiwanie, że w finale rozniesie Inter jak w półfinale Real Madryt, należy uznać za szczyt roztargnienia.

Po pierwsze, typowanie faworytów przed jakimkolwiek finałem jest niezwykle ryzykowne, za względu na wyjątkowy charakter, szczególnie pod względem mentalnym, takich meczów. Po drugie, to niedoceniany Inter prezentował się naprawdę dobrze, nie pozwalając rywalom stwarzać sytuacji bramkowych. Niestety popełnił jeden błąd, gdy piłkarze Manchesteru City rozklepali Włochów bezkarnie wjeżdżając z piłką w pole karne. Dzięki prostopadłemu podaniu Manuela Akanjiego do Bernardo Silvy i wycofaniu jej do Rodriego, ten ostatni zdobył zwycięską bramkę.

Rozżalony trener Interu Simone Inzaghi stwierdził, że jego drużyna nie zasłużyła na porażkę. Znów się nie zgadzam, bo sama jest sobie winna, skoro nie wykorzystała wręcz idealnych sytuacji na wyrównanie. Mając mniejszy potencjał od rywali musi być skuteczna w takim meczu, jeśli marzy o jego wygraniu finału. Choć udowodniła, że Manchester City nie jest maszyną idealną.

Najpierw Federico Dimarco, po strzale głową, trafił piłką w poprzeczkę, a chwilę później w nogę kolegi z drużyny Denzela Dumfriesa. Na minutę przed końcem Romelu Lukaku z czterech metrów, znów po strzale głową, trafił w bramkarza Edersona. Moim zdaniem bardziej odpowiada prawdzie taki opis, niż zachwyty nad fenomenalną interwencją Brazylijczyka. Bo od razu sobie przypomniałem, jak Belg seryjnie marnował sytuacje podczas meczu z Chorwacją w finałach mistrzostw świata w Katarze. I w jednym, i w drugim przypadku o niepowodzeniu zadecydował brak skuteczności. Czyli nic się w piłce nie zmieniło.

Triumf Manchesteru City to koniec pewnej obsesji jego menedżera Pepa Guardioli. Choć seryjnie wygrywa Premier League, nie mógł ponownie (jak wcześniej z Barceloną) sięgnąć po wymarzony Puchar Mistrzów. W końcu się udało. I chyba dobrze, bo Guardiola to wybitny fachowiec. Można napisać książkę na temat stylu gry jego drużyn. Najpierw „Tiki-Taki” w Barcelonie, teraz uniwersalności i wymienności funkcji zawodników w obronie czy pomocy. Na pewno na ten puchar zasłużył.

PS: Finał w Stambule prowadzili sędziowie z Polski z Szymonem Marciniakiem jako głównym. Skoro o nim wcześniej nie wspominałem, bo trudno czepiać się drobiazgów, to chyba najlepszy dla niego komplement.

▬ ▬ ● ▬