Nieszczęśliwy jak Messi

Fot. Trafnie.eu

Chile po raz pierwszy zostało mistrzem Ameryki Południowej i to na własnym terenie. Dobra informacja dla miejscowych kibiców, zła dla pracodawców.

Świętowanie potrwa kilka najbliższych dni. Narodowa duma, połączona z uwielbieniem dla futbolu, stanowi mieszankę, która w Ameryce Południowej działa piorunująco. Dlatego w najbliższych dniach pracodawcy nie powinni liczyć na pełne zaangażowanie swoich pracowników.

Przez dziesięciolecia Chilijczycy musieli się obchodzić smakiem, patrząc jak sąsiednie kraje (Argentyna, Brazylia, Urugwaj) zdobywają kolejne trofea na swoim kontynencie i w mistrzostwach świata. No to wreszcie pierwszy raz pokazali im plecy.

W finałach mistrzostw świata przed rokiem ograli Hiszpanów, co wtedy jednak nie było wielką sztuką. Później dali się niestety wyeliminować Brazylii, co było wielką sztuką, bo gospodarze imprezy grali wyjątkowo cienko.

Mało kto przyglądał się wtedy Chile, co nawet logiczne, bo magia brazylijskiego futbolu była silniejsza i Canarinhos koncentrowali na sobie większą uwagę. Chilijczycy pokazali jednak, że mają groźną drużynę. Gdyby nie przegrali z gospodarzami na karne, mogli napsuć krwi kolejnym rywalom. Ale może lepiej, że odpadli. Bardziej sprężeni zagrali u siebie w Copa America i mają się z czego cieszyć.

A ja się cieszę, gdy ktoś zdobywa coś po raz pierwszy. Bo każdy taki tytuł, jak ten dla Chile, jest dobry dla piłki. Stanowi dobrą motywację dla zwycięzcy, pokazując jak smakuje sukces, ale też dla pokonanych, których duma została podrażniona.

Ostatnia uwaga dotyczy Argentyny. I to drugi rok z rzędu. W ubiegłym w finale mistrzostw świata ograli ją Niemcy. Teraz sąsiedzi z Chile. Gdyby jeszcze przegrali z kretesem, mieliby proste wytłumaczenie – tamci byli lepsi. Ale porażki bolą ich strasznie, bo w obu przypadkach byli blisko sukcesu.

Chyba dlatego bardziej od radości Niemców i Chilijczyków po wygranych finałach, zapamiętam kwaśną minę Leo Messiego, któremu znów się nie udało zrobić razem z drużyną tego, co sam wyrabia na boisku, gdy tylko dostanie piłkę. Zawodnikiem jest genialnym. Ale nawet genialny zawodnik bez drużyny nie znaczy nic.

Śmieszą mnie wyliczenia jak długo Messi nie strzelił bramki z gry. Ja bym go naturalizował i dał Nawałce, nawet gdyby wszystkie gole jakie zdobywa sam, byłyby automatycznie anulowane! Tyle daje drużynie, nawet nie posyłając piłki bezpośrednio do siatki, że jest bezcenny, więc kwękanie nad jego grą doprawdy żałosne.

Według mojej teorii przez przypadek coś może zdarzyć się raz. Gdy dzieje się po raz drugi, można (nawet trzeba!) mówić już o pewnej konsekwencji. Argentyńczycy ulegli przed rokiem Niemcom tracąc jedynego gola dopiero w dogrywce. Po bezbramkowym remisie przegrali z Chile w serii rzutów karnych. Czyli wniosek nasuwa się prosty – jak się nie potrafi strzelać, to nie ma szansy, by wygrać. Brakuje im skutecznego napastnika, choć potencjał drużyny mają wielki. Ale to jedno słabsze ogniwo decyduje o wszystkim.

Gonzalo Higuaín przed rokiem na Maracanie miał wręcz piłkę meczową już w pierwszej połowie. Był sam przed Neuerem, ale zamiast go pokonać, kopnął obok słupka. Gdyby trafił, sądzę że Argentyna dowiozłaby jednobramkowe prowadzenie za każdą cenę. Gra do końca meczu pewnie nie byłaby za ciekawa, ale Messi i spółka wyjeżdżaliby z Rio de Janeiro jako mistrzowie świata. W sobotę Higuaín znów przestrzelił, fatalnie wykonując rzut karny. Piłka poleciała nad poprzeczką...

Czy nie lepiej zastanowić się nad tym, zamiast liczyć Messiemu jak długo nie zdobył gola z gry?

▬ ▬ ● ▬