Przedstawienie musi trwać

Fot. Trafnie.eu

Przeglądam informacje piłkarskie i jakbym się cofnął do pierwszej połowy ubiegłego roku. Znów dominuje koronawirus, a reszta jest tylko dodatkiem.

Pamiętam euforię w ubiegłym roku gdy piłkarze wracali po przymusowej przerwie na boiska. Gdyby ktoś wtedy stwierdził, że pod koniec następnego koronawirus znów zacznie rządzić rozgrywkami, pewnie nikt by mu nie uwierzył. Wydawało się, że wszystko co najgorsze już za nami, że powoli wraca normalność. Niestety tylko się wydawało.

Przeglądam informacje dotyczące piłki nożnej i niestety muszę stwierdzić, że koronawirus nie ma konkurencji. Inne są dla niego co najwyżej tłem. Dowiaduję się, że Ciro Immobile złapał niestety wirusa. Po chwili trafiam na następną informację o całych seriach zakażeń w kilku klubach. Nawet zbliżające się zimowe okno transferowe pewnie zostanie zdominowane przez koronawirusa, itp., itd…

W takiej sytuacji nasuwa się oczywiście pytanie – co dalej? Nie jest jednak za mądre, skoro nie ma takiego mądrego, który potrafiłby na nie udzielić mądrej odpowiedzi. Bo tego nie wie nikt, można najwyżej coś nieśmiało przewidywać, co za chwilę okaże się już nieaktualne.

W ostatni weekend w Premeir League odwołanych było więcej meczów niż się odbyło. O całkowite przełożenie kolejki apelował Thomas Frank, menedżer Brentford, czyli drużyny klubu, którego trzynastu zawodników i pracowników miało pozytywny wynik testu na koronawirusa. Apel wydawał się jak najbardziej uzasadniony. Chyba za bardzo, bo nikt go nie posłuchał. Jak nie wiadomo o co chodzi, może chodzić tylko o jedno.

Transmisja nawet kilku meczów jest zawsze lepsza, niż pustka w zaplanowanej telewizyjnej ramówce. A telewizja rządzi od lat rozgrywkami. Zapłaciła za prawo pokazywania Premier League niewiarygodne pieniądze. Daje, ale i wymaga w myśl zasady – przedstawienie musi trwać.

Problem polega na tym, że nie wszyscy aktorzy widowiska tak samo patrzą na czyhające na nich zagrożenie (za: goal.pl):

„Tylko 77 proc. piłkarzy grających w Premier League zostało w pełni zaszczepionych przeciwko COVID-19. W pozostałej grupie 7 proc. zawodników jest po przyjęciu jednej dawki szczepienia, a 16 proc. nie zdecydowało się przyjąć żadnej. To dużo gorszy wynik niż w innych czołowych ligach Europy. Serie A niedawno ujawniła, że aż 98 proc. piłkarzy otrzymało co najmniej dwie dawki. W Bundeslidze liczba ta przekracza 95 proc., podobnie zresztą jak w La Lidze i Ligue 1”.

W krajach, w których piłkarze w większości są zaszczepieni, nie ma aż tyle problemów z odwołaniem meczów jak w Anglii. Dlatego szefowie niektórych klubów (Aston Villa, Liverpool) zapowiadają, że przy ewentualnym poszukiwaniu nowych zawodników w zimowym oknie transferowym będą też brali pod uwagę ich paszport covidowy!

Najbardziej intryguje mnie jednak co innego. Przed ostatnim meczem z Cadizem w Primera Division Real Madryt poinformował, że Gareth Bale, Marco Asensio, Rodrygo, Andrij Łunin oraz asystent Carlo Ancelottiego, jego syn Davide, mieli pozytywne wyniki testów na koronawirusa. Real tylko bezbramkowo zremisował u siebie z drużyną broniącą się przed spadkiem. A jeśli tych straconych punktów zabraknie mu na finiszu w walce o mistrzostwo?

Podobna uwaga dotyczy Chelsea, jeszcze bardzie przetrzebionej przez koronawirusa, w odniesieniu do Premier League. W sobotnim wyjazdowym meczu z Wolverhampton Wanderers menedżer Thomas Tuchel miał nawet wolnych część miejsc na ławce rezerwowych (tylko sześciu zawodników), nie będąc w stanie jej zapełnić. Nie mogli zagrać między innymi: Ben Chilwell, Kai Havertz, Callum Hudson-Odoi, Romelu Lukaku czy Timo Werner. Mecz zakończył się bezbramkowym remisem.

Jaki sens ma rywalizacja w takich warunkach, w niepełnych składach? Chyba tylko taki, że przedstawienie musi trwać. Nawet kosztem wypaczania wyników. W przeciwnym razie koszty (finansowe) byłyby jeszcze bardziej dotkliwe.

▬ ▬ ● ▬