2014-09-19
Przybyłem, zobaczyłem, zostałem
Legia rozpoczęła walkę w LE. Po pierwszym meczu najbardziej godny zapamiętania był ten, który grał w pucharach, gdy obecnych zawodników nie było jeszcze na świecie.
Na inaugurację fazy grupowej Ligi Europejskiej do Warszawy zawitał belgijski Lokeren. Przed meczem bardzo uważnie przestudiowałem jego kadrę, ale nie znalazłem choćby jednego nazwiska przyciągającego w jakiś sposób uwagę. Lokeren teoretycznie wydaje się najsłabszy z tej grupy. Ja jednak wolałem być przed meczem ostrożny. Po histerii z Celtikiem i rozbujaniu ponad miarę nastrojów obawiałem się, ze pozaboiskowe koszmary mogą wpłynąć też na to, co dzieje się na boisku. Na szczęście obawiałem się ponad miarę.
Lokeren okazał się europejskim bardzo średnim... średniakiem. Tak jak nazwiska piłkarzy przed meczem, tak jego gra po końcowym gwizdku nie zajmie w mojej pamięci wiele miejsca. Belgowie nic godnego uwagi nie pokazali. Co prawda ich trener, Peter Maes, próbował jednak prężyć muskuły, mówić o przyzwoitej grze, równorzędnych rywalach itd. Albo ma dość skromne wymagania, albo mamy inne spojrzenie na to, co dzieje się na boisku. Między wierszami sam sobie dał odpór twierdząc, akurat wyjątkowo trafnie, że jego piłkarze byli za mało kreatywni. I chyba nie warto poświęcać im więcej miejsca.
Zawodnicy Legii byli z pewnością bardziej kreatywni. Zdobyli przecież bramkę, która dała im zwycięstwo 1:0. Skromne, ale jednak zasłużone. Dobrze, że na początek mieli tego rywala. Trzy punkty są bowiem najważniejsze. Reszta może nie jest milczeniem, ale za bardzo nad czym też nie ma się pochylać.
Trafiła jednak do mojego przekonania wypowiedź trenera Berga, że nie w każdym meczu można grać tak ofensywnie, jak w tym ostatnim ze Śląskiem. Przypomnę tylko, że Legia w sobotę okazała się minimalnie lepsza po siedmiobramkowej strzelaninie na Łazienkowskiej. W czwartek też minimalnie lepsza, ale za to, jak lubią mówić piłkarze i trenerzy, „na zero z tyłu”. Podobne podejście w kolejnych meczach może się okazać kluczowe dla Berga i jego ferajny. Szczególnie w najbliższym w Trabzonsporze, do którego starcie z Lokeren było tylko niewinnym wstępem.
Pamiętam słowa Berga, że miejsce jego drużyny jest w Lidze Mistrzów. Po tym, co pokazała we wtorek w Warszawie, raczej wyłącznie w roli dostarczyciela punktów. Gdy przeanalizuje się wyniki pierwszej rundy wymarzonych rozgrywek, okaże się, że nie tylko BATE dostało w nich ciężkie baty. A to przecież drużyna mniej więcej z półki Legii. Może więc sezon spędzony w Lidze Europejskiej okaże się zbawiennym jeśli chodzi o zdobycie doświadczenia przed przyszłymi bojami na, mam nadzieję, wyższym szczeblu?
Bo na razie najważniejszą postacią czwartkowego meczu był ten, który swoje mecze w europejskich pucharach rozgrywał wtedy, gdy obecnych piłkarzy Legii nie było jeszcze na świecie. Lucjan „Kici” Brychczy przed sześćdziesięcioma laty został ściągnięty do Warszawy do wojska. To była wtedy normalna procedura. Wojsko odsłużył na boisku, zostając w klubie na zawsze. Czyli został jego legendą. Kibice przed mecze z Lokeren przygotowali mu fantastyczną oprawę, a z nią hasło: Vini, Vidi, Kici. Przyznam, że fajne. Moje autorskie tłumaczeni: przybyłem, zobaczyłem, zostałem...
▬ ▬ ● ▬