Skuteczni do bólu

Fot. Trafnie.eu

Real Madryt po raz piętnasty zdobył Puchar Mistrzów dzięki pokonaniu 2:0 Borussii Dortmund w finale najbardziej prestiżowych klubowych rozgrywek pucharowych.

Gdy dowiedziałem się kto w Londynie zagra w decydującym o zdobyciu trofeum meczu, nie byłem za bardzo szczęśliwy. Przed ostatnimi rundami Ligi Mistrzów prosiłem, choć nie wiem kogo – tylko nie Real. A to dlatego, że widziałem go już pięć razy w finale i za każdym razem wygrywał. Marzyła mi się więc jakaś odmiana (Manchester City, Paris Saint-Germain), ale niestety niemożliwa do spełnienia.

Borussię widziałem w obu jej finałach Ligi Mistrzów. Najpierw w Monachium, na Stadionie Olimpijskim, na którym grał jeszcze wtedy Bayern (!), gdy sięgnęła po raz pierwszy i ostatni po najcenniejsze klubowe trofeum, wygrywając 3:1 z Juventusem Turyn. Drugi raz w 2013 roku na Wembley, z trzema Polakami z składzie (Łukasz Piszczek, Jakub Błaszczykowski, Robert Lewandowski), gdy dała się ograć Bayernowi 2:1.

Minęło jedenaście lat zanim znów udało się jej awansować do finału. Dlatego łatwo zrozumieć, dlaczego to Real był uważany za zdecydowanego faworyta. Wystarczy tylko porównać ile razy zdobył Puchar Mistrzów, a ile zdobyła Borussia.

Natomiast pod względem kibicowskim proporcje są dokładnie odwrotne. Klub z Dortmundu stanowi niedościgły wzór dla tego z Madrytu, którego sympatycy przypominają w większości najwyżej „oglądaczy meczów”. Jak ich piłkarze przegrywają kilkoma bramkami, na doping nie mają co liczyć. Muszą najpierw odrobić straty, by znów na niego zasłużyli.

Trybuna za jedną z bramek stadionu w Dortmundzie, na której zezwolono na pozostawienie miejsc stojących, na każdym meczu wyrzuca z siebie żółto-czarne emocje, tworząc fantastyczną atmosferę na zawsze zapełnionym obiekcie (ponad 80 tysięcy miejsc). I tę pasję wspierania swojej ukochanej drużyny czuło się też w Londynie. Gdy jechałem metrem na stadion Wembley, kibice z Dortmundu rozbujali wagony chóralnym śpiewem. Od stacji Wembley Park aż do stadionu tłum był już na tyle gęsty cztery godziny przed meczem, że w niektórych miejscach trzeba się było dosłownie przez niego przebijać.

I wtedy usłyszałem: „Tickets, tickets”…

Zapytałem za ile? Młody mężczyzna pewnym głosem odpowiedział:

„Trzy i pół tysiąca”.

„Funtów?” - pytanie naiwne, ale miałem nadzieję, że może euro, czyli ciut taniej, skoro grają dwie drużyny z krajów ze strefy euro właśnie.

„Funtów. Bilety kategorii pierwszej” - odpowiedział.

Chcąc jakoś zakończyć krótką rozmowę, bo przecież próbowałem się tylko dowiedzieć ceny nie mając najmniejszego zamiaru dokonywać żadnej transakcji, zauważyłem:

„Trochę drogo, nawet biorąc pod uwagę pierwszą kategorię”.

W odpowiedzi tylko się uśmiechnął, choć nie wiem, czy z triumfem, czy z pogardą?

Jedne i drugie odczucia dało się wyczuć na trybunach mniej więcej półtorej godziny przed meczem. Gdy na telebimie pojawił się Jürgen Klopp, oczywiście prezentując w uśmiechu pełne uzębienie, trybuny zareagowały aplauzem. Gdy po chwili pojawił się Jose Mourinho, został przywitany więcej niż chłodno.

W tym czasie sektory za jedną z bramek zajmowane przez kibiców Borussii były już w znacznej części pozajmowane. Falowały od powiewających na nich wielkich flag, dudniły śpiewem. Po drugiej stronie stadionu raczej jeszcze pustki, a trybuny cichutkie. Czyli w obu przypadkach norma.

Gdyby puchary i tytuły przyznawano za doping kibiców, Borussia byłaby pewnie w ścisłej europejskiej czołówce. Bo jej sympatycy wspierali wspaniale swoich piłkarzy przez cały mecz, także wtedy, gdy rezultat nie był już dla nich korzystny. A przestał być na kwadrans przed końcem, kiedy Dani Carvahal dał Realowi prowadzenie po uderzeniu głową z rzutu różnego. Nie pokrył go ten, który głową gra przecież dobrze, ale z reguły na polu karnym rywali, czyli napastnik Niclas Fullkrug. Gdy po kilku minutach Ian Maatsen popełnił fatalny w skutkach błąd przy wyprowadzaniu piłki, Borussię dobił Vinicius Junior zdobywając drugą bramkę.

Trener niemieckiej drużyny, Edin Terzić, stwierdził, że mecz był wyrównany, a jego piłkarze mogli nawet w pierwszej połowie objąć prowadzenie. Ale gdy w grze nastąpiło przełamanie, Real pokazał swą jakość, co podsumował stwierdzeniem:

„Dlatego są mistrzami”.

Co ciekawe wychodzącego z konferencji prasowej Terzica pożegnały… brawa. Jeśli dobrze zrozumiałem intencje klaszczących, nagrodzili trenera za to, że jego drużyna starała się walczyć z teoretycznie silniejszym rywalem jak potrafiła najlepiej.

Choć w piłce nic się nie zmienia, bo zmienić nie może. Skuteczny zawsze wygrywa. Real potrafił przetrzymać trudne momenty, a potem dobić rywala punktując go bezlitośnie. Jest do bólu skuteczny od lat, dlatego po raz piętnasty zdobył Puchar Mistrzów. Borussia na drugi triumf czeka już 27 lat. Na ponowną grę w finale czekała jedenaście. Ile poczeka na kolejną?

▬ ▬ ● ▬