Śmiało, śmiało…

Fot. Trafnie.eu

W wieku 63 lat odszedł Andrzej Iwan. Młodsi czytelnicy mogą go dobrze nie znać, starsi znają na pewno. Był bowiem wyjątkową postacią w polskiej piłce.

Najsłynniejszy wychowanej maleńkiego klubiku Wanda Kraków. Gdy z Nowej Huty, gdzie znajduje się jego stadion, przeniósł się na drugi koniec miasta do Wisły, zadebiutował w lidze w 1976 roku zaledwie kilka dni po skończeniu 17 lat. Niecałe dwa lata później świętował z Wisłą tytuł mistrza Polski, by następnie stał się najmłodszym zawodnikiem finałów mistrzostw świata w Argentynie. Zagrał też w kolejnych w Hiszpanii, zajmując z drużyna trzecie miejsce. Już choćby z tego powodu należał do niezbyt licznego grona polskich piłkarzy, którzy mogą się pochwalić zdobyciem medalu mistrzostw świata.

Jako młody, czy wręcz początkujący dziennikarz zrobiłem z nim wywiad. Był już piłkarzem Górnika Zabrze, wtedy najlepszej polskiej drużyny, z którą zdobył cztery tytuły mistrzowskie. Trochę mnie zaskoczył szczerością rozmowy, co należało raczej do rzadkości. Zwłaszcza szczegółami incydentu w restauracji „Stylowa”, jeśli dobrze zapamiętałem nazwę.

Tacy piłkarze jak Iwan stanowią wręcz obiekt marzeń dziennikarzy. Nikogo nigdy nie udawał, szczery do bólu, nie zważający na to, co sobie ktoś pomyśli. A zawsze miał dużo do powiedzenia, bo zawsze był postacią niezwykle barwną. Może nawet za bardzo, czego dowodzi jego burzliwe życie z problemami alkoholowymi i próbami samobójczymi.

Gdy znów rozmawiałem z nim po latach, już po zakończeniu piłkarskiej kariery, starałem się umiejętnie dobierać słowa dochodząc do trudnych tematów. Niczego nie miał zamiaru przemilczeć, sam zachęcając do dokończenia pytania:

„Śmiało, śmiało...”

Jego barwne opowieści pozostaną bezcenną pamiątką równie barwnych czasów, w których przyszło mu kopać piłkę. Jak choćby ta cytowana w biografii Władysław Żmudy „A ty będziesz piłkarzem” (Arskom Sport Brokers, 2021). Dotyczy kulisów walki o mistrzostwo Polski pomiędzy Widzewem Łódź i Śląskiem Wrocław w ostatniej ligowej kolejce sezonu 1981/82. Z kluczową, jak się okazało, rolą Iwana i jego Wisły:

„Widzew to były cwaniaki wysokiej klasy. Jak już wiedzieli, że Zbyszek Boniek do Juventusu, dysponowali dosyć dużą kwotą „zielonych”, a wiadomo, jaki był wtedy przelicznik. I się zabezpieczali, chyba też w Chorzowie i gdzieś jeszcze. Poszli po całości. Udało mi się większość chłopaków przekonać, że lepiej jest wygrać i skasować trochę „zielonych”, niż przegrać z frajerami, którzy chcą nas oszukać. Bo Pawłowski czy Pękala tłumaczyli się zupełnie bez sensu. Oni chcieli wziąć czterech zawodników z naszej drużyny, powiedzmy kluczowych zawodników, a resztę sami skasować. Ale myśmy grali o zwycięstwo. Tym bardziej że ja miałem iść do Widzewa, miałem już podpisaną umowę i nawet miałem w dowodzie meldunek przy Piotrkowskiej. Ale później kontuzja pomieszała wszystko. Był to śmieszny mecz. Teoretycznie nie byliśmy w stanie go wygrać, no bo pan sędzia Jarguz… Nie wiem, czy chciał emeryturę wojskową od Śląska? Ale nic im nie pomogło. Mieliśmy „dzień konia”, szczególnie nasz bramkarz, pokrzyżowaliśmy Śląskowi plany, bo już wielka feta była przygotowana. Ale nic z tego nie wyszło, raczej stypa”.

Nigdy do końca nie wykorzystał ogromnego talentu jaki posiadał. Miało na to wpływ nie tylko nie zawsze w pełni profesjonalne podejście do wykonywanego zawodu, ale i kontuzje. Ta, o której sam wspomniał, przytrafiła mu się na mistrzostwach świata w Hiszpanii:

„Takie były czasy, że nikt nie patrzył na zdrowie zawodników. Już trzy miesiące wcześniej miałem naderwany mięsień. W lidze jakoś grałem, ale jedną nogą. W sparingach jeszcze sobie radziłem, bo „Piechnik” stawiał na mnie, absolutnie! Wychodziłem w pierwszym składzie, miałem dobre badania wydolnościowe. Niestety w meczu z Kamerunem zdarzył się dramat. Myślałem, że ktoś na trybunach z czegoś strzelił – odgłos, jakby złamała się sucha gałąź. Nie wiedziałem, co się dzieje, biegłem dalej do piłki, ale przewróciłem się po dwóch metrach. Zerwałem mięsień i stąd ten odgłos…

Taką kontuzję powinno się szybko operować, a zamiast tego dostałem miesiąc wakacji, których nie chciałem. Przecież miałem dopiero niecałe dwadzieścia trzy lata, czyli jeszcze wiele lat grania przed sobą. Dopiero po mistrzostwach zaczęło się szukanie kogoś, kto by mnie zoperował, bo przez miesiąc nic się nie działo…”

Kiedy nie mógł już grać, wróciły demony. Żmuda tak wspomina w swej biografii przygotowania drużyny do...:

„Dwa dni przed półfinałem z Włochami dwóch, Józek Młynarczyk i Andrzej Iwan, nie wytrzymało napięcia związanego z abstynencją i odlecieli. Zamknęli się w pokoju i zaczęli tankować. Powiedziałem do trenera Piechniczka: – Miał pan jednego pilnować, to niech pan idzie do niego i coś zrobi. Przecież mamy walczyć o finał! Wszedł do pokoju, a tam na stole butelka whisky, nawet nie jedna, i kupa pieniędzy, bo grali w pokera. Przecież inni to widzieli lub o tym wiedzieli, to nie mogło pozostać bez wpływu na drużynę”.

Iwan powiedział kiedyś o sobie, że jest „stworzony z wad”. Na pewno nigdy nie był aniołem, czego jego najbliżsi boleśnie doświadczali. Ale na pewno nie był tak złym człowiekiem, jakby mogła sugerować cytowana krytyczna autorefleksja. Gdy zadano mu pytanie, co by zrobił, gdyby był niewidzialny, odpowiedział (za: przegladsportowy.onet.pl):

„Pomógłbym wszystkim ludziom, którzy potrzebują jakiejkolwiek pomocy i każdemu zwierzakowi! Każdemu!”

Spoczywaj w pokoju...

▬ ▬ ● ▬