„Ogórcy” jednak miejscowi

Fot. Mateusz Kostrzewa/legia.com

Legia pokonała w Moskwie Spartaka 1:0 na inaugurację fazy grupowej Ligi Europejskiej. Brawo! To był ciekawy mecz co najmniej z trzech powodów.

Zawsze miło pisać o takim wyniku w europejskich pucharach, zamiast cytować na przykład wypowiedź jakiegoś piłkarza przekonującego po porażce, że choć jego drużyna przegrała, to przecież wstydu nie przyniosła.

Nie wiem czy rosyjskie media piszą o wstydliwej porażce swojej drużyny i nawet nie mam ochoty sprawdzać. Bo ta straciła bramkę w doliczonym czasie gry po kontrze Legii i trafieniu jej nowego nabytku Lirima Kastratiego. Nie jest to z pewnością powód do dumy dla teoretycznie silniejszego Spartaka, więc miejscowi żurnaliści pewnie się po swoich piłkarzach trochę przejadą, skoro polskie media nazwały już wynik sensacją.

To na szczęście nie mój problem, więc mogę się pokusić o wyciągnięcie wniosków, nawet dwóch, z decydującej akcji meczu. Po pierwsze, należy ostrożnie wyciągać wnioski o drużynie Legii. Jej ostatnia porażka w lidze polskiej nie miała wiele wspólnego z dyspozycją w Lidze Europejskiej. Zastanawia się tylko jak długo tak będzie i jakie będą tego konsekwencje? Konsekwencje głównie w polskiej lidze (na razie już trzy porażki).

I wniosek drugi. Okazuje się, że nie wszyscy zagraniczni zawodnicy ściągani do Ekstraklasy potrzebują kilku tygodni czy miesięcy, by dojść do optymalnej dyspozycji. Kastrati albo już taką osiągnął, albo się mylę. A jeśli się mylę i on też potrzebuje czasu, aż strach pomyśleć co będzie wyrabiał na boisku, gdy ową dyspozycję w końcu osiągnie.

W Moskwie działy się ciekawe rzeczy nie tylko na boisku, choć ciekawe nie zawsze znaczy przyjemne. Kibice Spartaka popisywali się zdolnościami lingwistycznymi obrażając z trybun piłkarzy z Warszawy w języku polskim. Obrażali też kibiców Legii, ale tych na trybunach stadionu w Moskwie, jeśli wierzyć informacjom pojawiającym się w rodzimych mediach, było… siedmiu.

Wydaje mi się, że najbardziej rozczarowani tym faktem pozostali sympatycy Spartaka. Mecz odbywał się przecież w grupie, którą można śmiało nazwać najsilniejszą w chuligańskiej lidze w europejskich pucharach w tym sezonie. To prawdziwe starcie wagi ciężkiej, biorąc pod uwagę reputację jaką cieszą się, niestety zasłużenie, kibice z Moskwy, Warszawy i Neapolu.

Dla tych pierwszy nieobecność na stadionie w środowym meczu tych drugich stanowiła z pewnością rozczarowanie. Prawdziwemu chuliganowi obrażanie innych na odległość nie daje żadnej satysfakcji. Zawsze lepiej mieć wroga przed oczami, bo może nawet uda się z nim sprawdzić w walce. Jak nie na stadionie, to gdzieś na mieście.

A na tym mieście Legia postanowiła zaistnieć realizując pomysł swych władz. Na ulicach Moskwy pojawiły się dwa wielkie billboardy z napisem „MOSCOW, WE ARE BACK!” Szczerze mówiąc nie wiem po co, ale kto bogatemu zabroni?

Nie sądzę, by ktoś w rosyjskiej stolicy był zainteresowany powrotem klubu z Warszawy do fazy grupowej europejskich pucharów. Można jeszcze spróbować rozwikłać tę zagadkę pewną próbą leczenia się z kompleksów (za: sport.pl):

„W 1995 roku, kiedy Spartak grał z Legią w Lidze Mistrzów, obrońca Wiktor Onopko stwierdził na nasz temat, że "Wot i ogórcy prijechali". My teraz nie chcemy być ogórkami. Postaramy zaprezentować się z jak najlepszej strony. Nie pokazywaliśmy zawodnikom urywków z ostatniego spotkania ze Spartakiem. Wspomnienia oczywiście wróciły, ale nie używaliśmy tego jako dodatkowej motywacji - powiedział Czesław Michniewicz na wtorkowej konferencji prasowej”.

Wtedy Spartak zlał Legię, teraz Legia Spartaka. Czyli „ogórcy” są jednak miejscowi…

▬ ▬ ● ▬