Blisko, coraz bliżej, ale...

Fot. gguy/ Shutterstock.com

W Porto odbył się angielki finał Ligi Mistrzów. Chelsea pokonała w nim Manchester City 1:0, co pozwala postawić kilka, nawet dość przekornych, pytań.

Zacznę on miejsca rozegrania finału. Po raz drugi z rzędu przeniesiono go ze Stambułu, po raz drugi do Portugalii. Mam co do tego swoje przemyślenia. Może lekko naciągane, ale kto mi zabroni w czasach, gdy tyle głupot pojawia się codziennie w mediach? Moje są na tym tle naprawdę niewinne.

Otóż dopatruję się wpływu jakieś siły wyższej, która nie chce pozwolić, by na Stadionie Olimpijskim w Stambule znów odbył się finał Ligi Mistrzów. Bo ten z 2005 roku był bez wątpienia niepowtarzalny, najwspanialszy w historii rozgrywek, z Polakiem w roli głównej, więc chyba lepiej, że kolejnego nie udało się tam ciągle rozegrać.

Czy triumf Chelsea, jak przeczytałem w internecie, rzeczywiście wymyka się logice? Nie sądzę. Raczej dowodzi, że we współczesnej piłce, szczególnie w finałach, najbardziej opłaca się umiejętnie przeszkadzać rywalom. Tak było w środę w finale Ligi Europejskiej, tak było w sobotę w Porto. W obu przypadkach przewagę w posiadaniu piłki, chwilami miażdżącą, posiadły drużyny z Manchesteru. W obu okazały się za mało skuteczne.

Nic się w tym względzie nie zmieniło od wynalezienia futbolu w kraju, z którego pochodzili trzej z czterech finalistów obu tegorocznych finałów europejskich pucharów. Choć zabrzmi to brutalnie, piękna gra w tej dyscyplinie nie ma znaczenia. W piłce zawsze wygrywa skuteczniejszy o co najmniej jedną bramkę. Czy to z gry, czy to w serii rzutów karnych.

Dlatego wygrała Chelsea, bo potrafiła wykreować akcję, po której padła zwycięska bramka. Mogła nawet strzelić kolejne, bo stworzyła sobie jeszcze inne dobre okazje, ale zmarnował je Timo Werner. A poza tym umiała doskonale się bronić. Tyle atutów wystarczyło do zdobycia najcenniejszego klubowego pucharu.

O triumfie w finale Ligi Mistrzów zadecydował gol Kaia Havertza. Zrobiono z niego bohatera meczu, ale ja większą zasługę w tej akcji przypisałbym Masonowi Mountowi. Pod koniec pierwszej połowy jego perfekcyjne podanie, niemal przez pół boiska, rozstrzygnęło losy meczu.

Można, nawet trzeba, zadać pytanie, jak to możliwe, że taka piłka zagrana po ziemi przeszła do adresata przez wielką dziurę w środku obrony kierowanej przez Portugalczyka Rubena Diasa, uznanego za najlepszego zawodnika ostatniego sezonu w Premier League? A skoro przeszła, drużyna która straciła w tej lidze najmniej bramek, nie zasłużyła na wygraną. Szczególnie w porównaniu z dużo szczelniejszą obroną rywali.

Można też zapytać, dlaczego drużyna Pepa Guardioli, uważanego przez wielu, za najlepszego trenera na świecie, przegrała w tym sezonie trzeci mecz z Chelsea? Najpierw dwa razy w krajowych rozgrywkach, a jej porażka w finale Ligi Mistrzów była pierwszą w całych rozgrywkach.

Z pewnością menedżer Manchesteru City będzie się miał nad czym zastanawiać do rozpoczęcia kolejnego sezonu. Tak samo jak jego szefowie. Arabscy szejkowie pewnie już myślą, czego jeszcze brakuje kontrolowanemu przez nich klubowi, skoro nadal nie potrafi zdobyć wymarzonego pucharu? Był wcześniej w półfinale Ligi Mistrzów, teraz w finale. Blisko, coraz bliżej, ale jednak ciągle daleko. Uda się wreszcie za rok?

Na razie można wyciągnąć mało odkrywczy, choć mimo wszystko budujący wniosek, że w piłce wszystkiego za pieniądze kupić się nie da. Choć niestety trzeba ich mieć coraz więcej, by nawet zacząć marzyć o tym, czego nie można kupić, a trzeba zdobyć.

▬ ▬ ● ▬