By zęby nie bolały...

Fot. Trafnie.eu

Reprezentacja Polski pokonała Belgię 3:2 w pierwszym meczu w finałach mistrzostw Europy do 21 lat. A po nim odbył się przedwczesny finał imprezy.

Impreza odbywa się we Włoszech i San Marino. To chyba pierwszy przypadek, by w turnieju finałowym zabrakło (współ)gospodarzy. UEFA od kilku lat prowadzi politykę dopieszczania poszczególnych członków, powierzając organizację różnych imprez coraz to innej federacji.

Dlatego niedawny był finał Ligi Europejskiej odbył się w dalekim Baku, w Azerbejdżanie. Dlatego mecze mistrzostw Europy za rok zostaną rozegrane aż w kilkunastu krajach. Dlatego, przy okazji mistrzostw do lat 21 we Włoszech, cześć spotkań zaplanowano także w San Marino.

Ale już przyznanie reprezentacji tej federacji automatycznego miejsca w turnieju finałowym byłoby kpiną z powagi rozgrywek. Bo występuje w nim tylko dwanaście drużyn, więc jedna, którą pozostali demolowali by w każdym meczu, stanowiłaby argument trudny do obronienia.

Reprezentacja Polski wywalczyła awans dzięki wyeliminowaniu w barażach Portugalii, co już było niebywałym sukcesem. Potem zaliczyła losowanie grup finałowych, czyli trafiła do tej zwanej „grupą śmierci” z gospodarzami – Włochami, Hiszpanią i Belgią.

Po inauguracyjnym meczu z ostatnią z tych drużyn zdecydowanie pozostała przy życiu i nawet zaczęła mocniej oddychać. Odniosłem wrażenie, że rywale po szybkim zdobyciu prowadzenia, bo już po kwadransie, i stworzeniu jeszcze innych sytuacji bramkowych, z pewną nonszalancją zaczęli traktować Polaków dochodząc pewnie do wniosku, że przecież sami uznawani są za faworytów w tym starciu.

I choć mają więcej indywidualności, niekoniecznie muszą być lepszą drużyną. To budujący wniosek dla teoretycznie słabszych. Belgowie boleśnie przekonali się, że bez maksymalnego zaangażowania możesz przegrać nawet z teoretycznie słabszym.

Gdy Polacy strzelili trzy bramki też niestety zaczęli przegrywać sami ze sobą, bo chwilami również widać było w ich grze nonszalancję, co zakończyło się stratą drugiej bramki. Na szczęście tylko tej, więc zdołali utrzymać prowadzenie i wygrać.

Przyznaję, że zwycięstwa się nie spodziewałem, może najwyżej remisu. Może… I być może brak presji przed turniejem stanowił dodatkowy i ważny czynnik psychologiczny. Dlatego polska drużyna ma już lepszy dorobek, niż po zakończeniu fazy grupowej w poprzednich mistrzostwach rozgrywanych w ojczyźnie w 2017 roku.

Trener Czesław Michniewicz chciał, by kibiców nie bolały zęby od oglądania gry jego zawodników. Tych z Polski nie bolały na pewno. Pozostałych reprezentacja może nie rzuciła na kolana, ale naprawdę grzechem byłoby narzekać. Trzeba ją pochwalić za wyjątkową skuteczność i ze spokojem czekać na kolejne starcie. Bo schody dopiero się zaczynają.

W następnym meczu w środę trzeba się będzie mierzyć z gospodarzami, którzy pokonali w niedzielny wieczór Hiszpanów 3:1. Ten mecz zapowiadany był jako przedwczesny finał. W obu drużynach kilku zawodników świetnie znanych już z dorosłego futbolu: Federico Chiesa (Fiorentina), Nicolo Zaniolo (Roma) czy Moise Kean (Juventus) kontra Dani Ceballos (Real Madryt) czy Fabián Ruiz (Napoli).

Ich starcie na pewno stało na wyższym poziomie niż wcześniejsze Polaków z Belgami. Piłkarze Michniewicza większych szans z silniejszymi przeciwnikami w dwóch kolejnych meczach grupowych nie mają. Oczywiście w teorii, czyli tak samo, jak przed spotkaniem z Belgami. I to jest chyba ich największy atut. A jak duży, przekonamy się w środę po spotkaniu z gospodarzami.

Michniewicz twierdzi, że stworzył drużynę, która „potrafi cierpieć na boisku”, czego dowodem choćby odrobienie strat i zwycięstwo z Belgami. Ja bym mimo wszystko wolał, żeby przez nią cierpieli wyłącznie rywale.

▬ ▬ ● ▬