Cudotwórców brak

Fot. Trafnie.eu

Po meczu z Niemcami pora na wnioski. Ale przecież te znane są już od roku. Może więc wreszcie trafią także do tych, którzy pozostawali na nie głusi.

Zauważyłem, że po meczu z Niemcami w październiku 2014 roku piłkarska Polska podzieliła się na optymistów i realistów. Pierwsi byli w zdecydowanej przewadze. Uwag krytycznych raczej nie przyjmowali do wiadomości. Rozsądne argumenty burzyły ich logikę, utkaną z wiary, że polska piłka wreszcie zajmuje należne jej (w ich wyobraźni) miejsce.

W piątek we Frankfurcie stało się to, co wreszcie stać się musiało. Bolesny powrót do rzeczywistości dla jednych. Potwierdzenie logicznych argumentów dla drugich. Tym drugim nie trzeba więc niczego tłumaczyć. Za to pierwszym przyda się kilka uwag.

Zacznę z najwyższej półki, czyli od prezesa PZPN. Zbigniew Boniek nie jest żadnym cudotwórcą, a jego związek nie dokonał niczego, co nagle pozwoliłoby polskiej reprezentacji lać najlepszych na świecie. Jej wyniki były wypadkową kilku pozytywnych czynników, ale na pewno nie działania „PZPN, którego wreszcie nie trzeba się wstydzić”.

Zresztą wszystkie reprezentacje poza pierwszą seniorów, dostały baty za kadencji Bońka. Lansowano jednak tezę, że wyniki na niższych szczeblach nie mają znaczenia. Znaczenie ma tylko wychowanie odpowiednich następców dla obecnych kadrowiczów. Choć dobrze pamiętam, że gdy młodzieżówka dawała nadzieję na sukces, wcale nie postrzegano jej wyłącznie jako dostarczyciela przyszłych reprezentantów, wręcz przeciwnie. Jak dostała lanie od Greków, zmienił się punkt widzenia.

Skoro Boniek nie jest cudotwórcą, nie jest nim też Adam Nawałka. Pan prezes znalazł ciąg logiczny, przekonując, że wreszcie został wybrany właściwy trener, który wykonuje świetną robotę, więc wreszcie i reprezentacja gra, jak należy. Czyli jest w stanie walczyć z najlepszymi.

Do tego trener stwarzał wokół siebie atmosferę wyjątkowości. Wywiadów udziela tylko wybranym mediom, jego wypowiedzi mają często charakter „głębszych myśli”. Zdarza mu się bowiem pofilozofować. I jeszcze jest postrzegany jako człowiek silnej ręki, piłkarze mu nie podskoczą. To wszystko układa się w zgrabny obraz kogoś wyjątkowego. Znaczy układało się, dopóki ktoś chciał w to wierzyć, aż do piątku. Mecz we Frankfurcie pokazał, że genialną taktykę trener ułożył wtedy, gdy u rywali nie było pół drużyny, a drugie pół grało na pół gwizdka po zdobyciu mistrzostwa świata.

Przekonaliśmy się także, że stwierdzenie „mamy (wreszcie) drużynę” również można włożyć między bajki. Mamy najwyżej kilku zawodników. Jednego nawet klasy światowej. Ale żeby była drużyna, której inni się boją, pozostali zawodnicy muszą trzymać przynajmniej przyzwoity poziom. I to nie tylko ci z podstawowego składu, ale też i ławkowicze.

A jak tu wierzyć w podbój świata, jeśli od kilku lat trzeba brać lewego obrońcę z łapanki? Inni mają sporo zalet, ale i braków. Jeden jest świetny w ofensywie, ale niestety w obronie nie pomaga. Drugi szybki jak strzała, tylko nie potrafi wykończyć akcji, bo „nie ma strzału”. A jeszcze inny znakomity w odbiorze, ale jak już tę piłkę zabierze, gorzej idzie mu rozegranie, itp., itd.

Radziłbym więc bez zadęcia oczekiwać finałów mistrzostw Europy. Zuchom Nawałki pewnie uda się do nich awansować, ich sytuacja wygląda obiecująco przed ostatnimi trzema kolejkami. Ale nie zapominajmy, że nigdy nie było tak łatwo awansować ze względu na powiększenie (bez sensu) liczby finalistów. Jeśli ktoś jeszcze liczy, że Polska odegra na EURO 2016 znaczącą rolę, prawdopodobieństwo jest mniej więcej takie, jak było na zdobycie trzech punktów we Frankfurcie...

▬ ▬ ● ▬