Czas sprzątania

Manchester United bezbramkowo zremisował w Londynie z Arsenalem. To bardzo kłopotliwy rezultat dla krytyków trenera tej pierwszej drużyny.

Już dawno zauważyłem, że trenerzy nie mają prawa mówić tego, co myślą, tylko to, co inni chcą usłyszeć. David Moyes wpisuje się w ową teorię wręcz idealnie. Jeden z angielskich portali napisał, że jeśli przegra z Arsenalem, zostanie pogoniony. Informacja podana jako ekskluzywna („Tylko u nas”) została od razu obśmiana w innych portalach.

Wspominam o tym wyłącznie po to, by pokazać jak wzrosło ciśnienie wokół Manchesteru United, szczególnie po niedzielnym remisie z Fulham na Old Trafford. Do czwartego w tabeli (miejsce gwarantujące walkę o Ligę Mistrzów) Liverpoolu miał dziewięć punktów starty. Po wczorajszych meczach już jedenaście. Ale krytykom trudno wychłostać Moyesa, że tylko zremisował z Arsenalem, bo to żaden wstyd.  

Dla mnie wyniki jego drużyny w tym sezonie nie stanowią niespodzianki, wręcz przeciwnie. Raczej są potwierdzeniem tego, co napisałem przed miesiącem, że nic nie zdobędzie. Twierdzenie już wtedy nie było specjalnie odkrywcze. Jednak na początku stycznia Moyes miał jeszcze sporą szansę na Puchar Ligi, ale przegrał w półfinale. A teraz? Mistrzostwo Anglii nierealne. A triumf w Lidze Mistrzów? Realne, ale bądźmy… realistami.

Wszystko potwierdza teorię, że to nie czas na triumfy, tylko na sprzątanie. Oczywiście po poprzedniku, Sir Aleksie Fergusonie, czyli Panu Suszarce, który przez ponad ćwierć wieku rządził drużyną jak dyktator, bezwzględnie wycisnął z niej co się tylko dało. Trudno więc oczekiwać, by nie nastąpiło naturalne rozprężenie, gdy wreszcie odszedł. Następca Fergusona musiał zakładać, że dostanie jeszcze rachunki z odroczonym terminem płatności za zdobyte puchary i tytuły.  

Czy ktoś pamięta co działo się w Interze Mediolan po triumfie w Lidze Mistrzów w 2010 roku? Od początku było oczywiste, że następca Jose Mourinho nie ma najmniejszych szans na powtórzenie jego sukcesów. Przyszedł w momencie, gdy coś się skończyło. Ze szczytu można tylko spadać. Podobny mechanizm zadziałał właśnie w Manchesterze.  

Ferguson objął posadę na Old Trafford w listopadzie 1986 roku. Pierwsze trofeum, Puchar Anglii, zdobył cztery lata później. Dlatego Moyes coraz cieńszym głosikiem powtarza, że potrzebuje czasu. Święta prawda. Potrzebował też odwagi, by powiedzieć jeszcze jedno zdanie, że trudno liczyć na cokolwiek w tym sezonie. Takie z jego ust nie padło, bo nie chcieli go słyszeć kibice, a także część angielskich mediów. Szkoda, że właściciele klubu też nie zdobyli się na śmiałe stwierdzenie. Niby podpisanie aż sześcioletniej umowy z Moyesem było dość wyraźnym sygnałem, że ma sporo roboty i to na lata, ale widać nie dla wszystkich. Wystarczyło, że przegrał parę meczów i zaczęła się histeria.  

Rodzinę Glazerów jeszcze potrafię „zrozumieć”. Bardziej od sportowych sukcesów kocha pieniądze. A przyznanie się do słabości, choć zapewniłoby więcej spokoju Moyesowi, być może ograniczyłoby w tym sezonie zyski, odstraszając część kibiców. Teraz już praktycznie nikt nie musi nic mówić. Po prostu nie ma czego zdobywać. Życie samo dopisało scenariusz.  

Również ostatnie podrygi, czyli dopatrywanie się zbawiciela w osobie Juana Maty, okazały się kompletnie pozbawione logiki. Rozśmieszyło mnie zestawienie na stronie BBC (jeśli dobrze pamiętam) największych wygranych zimowego okna transferowego. Na pierwszym miejscu Manchester United. Wygrany w jakim sensie? Że wydał najwięcej pieniędzy? Nonsens…

Roy Keane, legenda Manchesteru United, stwierdził, ze Moyes potrzebuje pięciu - sześciu zawodników. A jeszcze bardziej potrzebuje czasu na spokojną pracę. I zaapelował, by zacząć wreszcie używać słowa „odbudowa”, którego wszyscy bardzo się boją.       

Co pozostaje kibicom Manchesteru United? Pokazać, że są takimi nie tylko z nazwy, czyli potrafią wspierać klub również w trudnych chwilach, które po latach sukcesów niewątpliwie nadeszły. O to przecież apelował tuż przed swoim odejściem Ferguson. Skoro już za nim tęsknią, niech go jeszcze posłuchają…    

▬ ▬ ● ▬