Czy piłka jest sprawiedliwa?

Fot. Trafnie.eu

Real Madryt pokonał Liverpool 1:0 w finale Ligi Mistrzów rozegranym w Paryżu.
To był mecz, w którym jedna drużyna grała, a druga wygrała.

Do Paryża zjechały tłumy kibiców, zresztą nie tylko z tych dwóch krajów, które miały przedstawicieli w finale. Łatwo ich można było rozpoznać po klubowych koszulkach, które nosili: Torino, Olympique Marsylia, Palmeiras… Właściciele restauracji i barów w Dzielnicy Łacińskiej, nastawionych głównie na turystów, mieli w sobotę od rana mnóstwo klientów. Niektórzy zaczepiali kibiców Liverpoolu krzycząc do nich „Karim, Karim”. Wiadomo, że ze względu na Benzemę, czyli swojego rodaka, dopingowali w sobotę Real. Ale było to raczej takie przekomarzanie, nie mające nic wspólnego z agresją. Bo kibice obu klubów chętnie stawali do wspólnych zdjęć na przykład przed odbudowywaną po pożarze katedrą Notre Dame. 

W metrze i pociągach sieci RER (linie podmiejskie przejeżdżające przez centrum miasta) jadących na północ Paryża łatwiej było spotkać kogoś z Anglii czy Hiszpanii niż rodowitych Francuzów. Pracownicy obsługujący te pociągi postanowili zadbać, by mieli dodatkowe atrakcje i w dniu meczu zastrajkowali. Chyba łatwo zgadnąć, że termin musieli wybrać nie przez przypadek. Andrzej Jurkiewicz, znajomy z Paryża mieszkający we francuskiej stolicy od kilkudziesięciu lat, zaczął mi wyjaśniać sytuację. Otóż komunikacją miejską zarządzają tam dwie korporacje. Linia RER B, która umożliwia szybki i sprawny dojazd na stadion, do połowy podlega pod jedną, od połowy pod drugą.

I pociąg dojechał tylko do połowy trasy. Akurat pierwszą stacją tej drugiej połowy była ta przy stadionie. Niestety należało zmienić pociąg na RER D. Też jedna stacja do przejechania, ale na innej trasie. Na szczęście ta docelowa jest położona dość blisko stadionu, więc grzechem byłoby narzekać, bo uciążliwość strajku okazała się na niewielka.

Gdy znalazłem się w pobliże Stade de France od razu poczułem się dowartościowany. Następował tam bowiem odsiew kibiców bez biletu. A takich w Paryżu było mnóstwo. Dlatego w pociągach słyszeli komunikaty, by nie jechali na stadion, ale prosto na plac La Nation do stworzonej specjalnie dla nich strefy kibica. Niestety nie wszyscy posłuchali, więc mecz rozpoczął się z prawie półgodzinnym opóźnieniem. Bo ci bez biletów zaczęli szturmować bramy, by dostać się na trybuny. A przez to ci, którzy bilety mieli nie mogli na nie wejść.

Od razu pomyślałem jakim jestem szczęściarzem, że znowu obejrzę finał Ligi Mistrzów na żywo, a trochę się już tych finałów nazbierało. I do tego w towarzystwie prawdziwych gwiazd. W biurze prasowym wywiadu udzielał właśnie Alessandro Del Piero, dwa rzędy pode mną mecz komentował Alan Shearer, a niżej na płycie boiska opinie wygłaszali Michael Owen czy Steve McManamann. No jeszcze gdzieś zawieruszył się Steven Gerrard, którego widziałem pod stadionem dzień wcześniej.

Były też gwiazdy związane z Realem: Zinedine Zidane, Ronaldo Il Fenomeno czy Fabio Cannavaro. I jeszcze na dokładkę tenisowy mistrz, zdeklarowany kibic madryckiego klubu, Rafael Nadal. Choć tę wyliczankę powinienem właściwie zacząć od jego wysokości króla Hiszpanii Filipa VI, który również pojawił się w na trybunach.

A połowa z nich, ta czerwona, zafalowała tuż przed meczem, gdy kibice z Liverpoolu odśpiewali swój hymn „You’ll Never Walk Alone”. To zawsze robi wrażenie, przynajmniej na mnie. I chyba nie tylko, dskoro sympatycy Realu próbowali ich występ zagłuszyć gwizdami, ale szybko odpuścili.
Potem był mecz. Liverpoool przeważał, Real wygrał po bramce Viniciusa Juniora. Gdy ją zdobywał na pół godziny przed końcem, jego drużyna miała dopiero dwa oddane strzały, Liverpool aż 14. Po raz kolejny okazało się jednak, że piłka sprawiedliwa nie jest. A właściwie jest, bo przecież zawsze wygrywa ten, kto strzeli jedną bramkę więcej. Dlatego Real wygrał, dlatego Puchar Mistrzów po raz czternasty poleciał do Madrytu. A większym procentem posiadania piłki, większą liczbą strzałów Liverpoolu mogą się teraz podniecać tylko statystycy.

▬ ▬ ● ▬