Czy to kandydat na...

Lech Poznań zremisował 3:3 z Rakowem Częstochowa w meczu awizowanym jako szlagier dziesiątej kolejki Ekstraklasy. Kto oglądał, raczej nie powinien żałować.

Było to spotkanie lidera ligowej tabeli z jedynym polskim reprezentantem w fazie grupowej europejskich pucharów w tym sezonie. Na pewno warte obejrzenia, choć nazywanie go „kapitalnym” jest lekką przesadą.

Dzień wcześniej obejrzałem dwa mecze ligi hiszpańskiej, w których umiejętności techniczne zawodników, a przez to podejmowane wybory w kreowaniu akcji były na nieporównywalnie wyższym poziomie. Może dlatego z tymi zachwytami wolę nie przesadzać. Jednak grzechem byłoby na cokolwiek narzekać w spotkaniu Lecha z Rakowem. Oczywiście biorąc poprawkę na poziom polskiej ligi i oceniając boiskowe wydarzenia z punktu widzenia osoby niezaangażowanej emocjonalnie po żadnej ze stron.

Nie sądzę bowiem, by kibice Lecha ten pogląd podzielali. Ich piłkarze przegrywali 0:2, ale potrafili wyjść na prowadzenie, by je stracić w doliczonym czasie gry. Cóż z tego, że mecz był niezwykle emocjonujący, cóż z tego, że padło w nim tak wiele bramek, skoro ich ulubiona drużyna znów nie odniosła ligowego zwycięstwa.

A mogła odnieść, czy nawet powinna, co byłoby nagrodą za odrobienie dwubramkowej straty, co nigdy nie jest łatwe, szczególnie w starciu z liderem tabeli, który we wcześniejszych meczach tak wielu bramek nie tracił. Po raz kolejny jednak (jak niedawno z Legią w Warszawie) Lech dał sobie wbić gola praktycznie w ostatniej akcji meczu w doliczonym czasie gry!

Chwilę wcześniej wprowadzony właśnie na boisko Bohdan Butko pomknął pod bramkę rywali i… Gdyby zdecydował się na strzał, najlepiej w puste trybuny, przytrzymał piłkę, grając na czas, że zakończę wyliczankę tylko na dwóch opcjach, pewnie Lech by wygrał. Ale on zdecydował się na podanie wszerz pola karnego. Niestety niecelne, więc poszła kontra.

I ten sam Butko mógł po kilku sekundach przeciąć akcję biegnącego z piłką przez pół boiska Daniela Szelągowskiego! Pewnie by zobaczył żółtą kartkę, ale nie zobaczył, bo rywala nie dotknął. Tak jak zresztą i dwóch innych graczy Lecha. A jeśli osiemnastoletni piłkarski dzieciak, który w tym sezonie przebywał na murawie w trzech meczach Ekstraklasy mniej niż kwadrans (!!!), hasa sobie bezkarnie w doliczonym czasie gry i oddaje strzał, trener eksportowej drużyny powinien mieć pretensje wyłącznie do swoich piłkarzy, że na własne życzenie oddali Rakowowi dwa punkty.

Czy zespół z Częstochowy można zacząć poważnie traktować jako kandydata do zdobycia tytułu mistrza Polski? Już się z taką myślą oswoiłem, jak przed rokiem na kilka kolejek przed końcem sezonu oswoiłem się ze świadomością, że za chwilę mistrzem może być Piast Gliwice. Bo rzeczywiście nim został.

Nie wiem, czy tak samo w obecnym będzie z Rakowem, bo tego nie wie nikt, nawet sam jego trener Marek Papszun. Ale wiem, że wbrew pozorom, byłoby to nawet logiczne. Podobnie jak logiczne było z Piastem. Polska liga jest bowiem na tyle słaba, że niewiele potrzeba, by zbudować drużynę, która nią zacznie rządzić. Skoro udało się w Gliwicach, dlaczego ma się nie udać w Częstochowie?

I wcale nie potrzeba do tego wielkiego budżetu czy wielkich, na miarę naszej ligi, piłkarzy. Trzeba tylko z tych rozsądnie dobieranych do kadry stworzyć odpowiednio funkcjonujący kolektyw. I taki w Częstochowie na razie jest. Na ile wystarczy? Czy na górną połówkę tabeli, czy na puchary, czy nawet na mistrzostwo? Chyba jednak każdy się ze mną zgodzi, że już nikt Rakowa nie ma odwagi w tej chwili lekceważyć.

Będę się dalej uważnie przyglądał drużynie z Częstochowy i przy najbliższej okazji obiecuję pochylić nad jej wynikami, które po nieco głębszej analizie aż takim zaskoczeniem być nie powinny.

▬ ▬ ● ▬