2012-11-18
Dajcie spokój Ślusarskiemu
Obejrzałem szlagier jesieni, mecz Lecha z Legią, anonsowany jako Derby Polski. Wynik trochę zaskoczył. Wnioski po meczu też.
Lech poległ w Poznaniu przegrywając 1:3. Tłumaczenie porażki głównie brakiem na środku obrony Manuela Arboledy wydaje się śmieszne, skoro mamy poważnie rozmawiać o poważnym kandydacie do tytułu mistrzowskiego. Tak samo jak robienie głównego winnego z Bartosza Ślusarskiego. Gdyby był skuteczniejszy, mecz mógłby się zakończyć remisem, a może nawet zwycięstwem gospodarzy. Ale nie był i nic już tego nie zmieni. Podobnie jak i decyzji o sprzedaży Artioma Rudnevsa po zakończeniu ubiegłego sezonu.
Łotysz taśmowo strzelał bramki, więc trudno, żeby jego brak nie był zauważalny. Trudno też mieć pretensje do Ślusarskiego, że nie potrafi go zastąpić. On naprawdę gra najlepiej jak potrafi. Problem polega na tym, że oczekiwania wobec zawodnika są znacznie większe, niż jego możliwości. Jaki jest więc sens, by się nad nim znęcać? Ślusarski nigdy nie był typem snajpera, choć jedną bramkę Legii strzelił, a jeszcze kilka następnych, jestem pewny, w tym sezonie zdobędzie.
Gdy w 2006 roku wyjechał z Polski, najpierw zaliczył wcale udany sezon w barwach portugalskiej Leirii. Później przez rok grał w Anglii w West Bromwich Albion, Blackpool i Sheffield Wednesday. Kluby wręcz idealne, by w ich barwach się pokazać i zapracować na solidny kontrakt z lepszą drużyną. Skoro jednak Ślusarski wrócił do Polski, nikt mu takiego nie zaproponował. Nie wymagajmy więc od niego cudów. Jeśli Lech chce zdobywać więcej bramek, niech kupi lepszego napastnika, albo zredukuje swoje aspiracje.
Mecz anonsowany jako „Derby Polski” obejrzała rekordowa w tym sezonie liczba 40 632 widzów. Dodałbym do niej jeszcze dwóch panów, których rola sprowadza się głównie do oglądania meczów i to za całkiem niezłe pieniądze. Spotkanie w Poznaniu było prowadzone aż przez sześciu arbitrów, zamiast tradycyjnie czterech. Dwaj dodatkowi nazywani są asystentami bramkowymi. PZPN poinformował o tym z pewnym zadęciem, jako o eksperymencie, który właśnie przywędrował do polskiej ligi.
Przyglądam się temu od pewnego czasu w najważniejszych meczach międzynarodowych. I albo wykazuję się zbyt małą spostrzegawczością, albo ktoś wymaga, żebym był głupszy, niż jestem. Naprawdę nie potrafię pojąć po co tych dwóch panów wychodzi na murawę? Stają za końcową linią w pobliżu bramek przyjmując z reguły postawę podobną do bramkarzy czekających na strzał. Tym się od nich różnią, że nie mogą się na nic doczekać. Prężą się, nadymają, prostują, znowu napinają, a ja nadal nie wiem po co.
Czy ktoś pamięta chociaż jedną sytuację z meczu z sześcioma arbitrami, w której ci dwaj dodatkowi odegraliby znaczącą rolę? Chyba jednak wymagam za dużo, dlatego uogólnię pytanie – odegraliby jakąkolwiek rolę? Bo ja niestety nie. Żeby chociaż raz któryś złapał za uszy boiskowego zabijakę tratującego rywala w polu karnym. Ale nie, nigdy żadnej reakcji, żadnej wiążącej decyzji i niestety żadnej odpowiedzialności. To jest dopiero genialna fucha. Dwóch statystów odstało kolejny mecz. I jeszcze dostali za to pieniądze.
Dlatego mam propozycję do meczowych statystyków. Niech przy podawaniu liczby widzów zawsze dodadzą: + 2 asystentów bramkowych. Dzięki temu przynajmniej ktoś tych dwóch zauważy.
▬ ▬ ● ▬