Drużyna sinusoidalna

Reprezentacja Polski wywalczyła awans do finałów mistrzostw świata w Rosji wygrywając z Czarnogórą 4:2. Przy okazji zafundowała kibicom horror.

Określenie może wydać się niedorzeczne, jeśli przeanalizuje się same wyniki. Bo co to za horror, jeśli po jego zakończeniu drużyna powiększyła przewagę w tabeli do pięciu punktów, a awans uzyskałaby nawet mimo porażki w niedzielę z Czarnogórą w Warszawie?

Był jednak w meczu nieciekawy moment, gdy bezpośredni awans do finałów reprezentacji Polski z pierwszego miejsca wisiał na włosku. W ciągu kilku minut Czarnogórcy zdobyli dwie bramki doprowadzając do remisu, a w równolegle odbywającym się spotkaniu Dania prowadziła z Rumunią 1:0. Gdyby Polacy stracili trzeciego gola, a rywale dalej śmiało sobie poczynali na Stadionie Narodowym, spadliby na drugie miejsce w tabeli, gwarantujące ewentualnie tylko grę w barażach. Zrobiło się naprawdę nieciekawie. Orły Nawałki potrafiły jednak w końcówce zdobyć dwie bramki, wygrywając ostatecznie 4:2.

Przebieg meczu podzieliłbym na trzy fazy idealnie charakteryzujące polską reprezentację.

Faza pierwsza – prowadzenie 2:0, czyli mamy pewien potencjał, strzelamy sporo bramek.

Faza druga – remis 2:2, czyli mamy też wady, nawet sporo, tracimy sporo bramek.

Faza trzecia – ostateczne zwycięstwo 4:2, czyli mamy Roberta Lewandowskiego, który zdobył trzeciego gola, a przy czwartym jako ostatni dotykał piłki (czyli teoretycznie zaliczył asystę), zanim czarnogórski obrońca wpakował „swojaka”.

Wniosek z tego płynie taki, że mamy drużynę sinusoidalną. I to od lat, właściwie za całej kadencji Adama Nawałki. W eliminacjach do EURO 2016 wygrany mecz z Niemcami, który zdążył obrosnąć legendą, w pierwszej połowie wyglądał dramatycznie. Polska niemal cudem nie straciła wtedy bramki.

W zakończonych właśnie eliminacjach do mistrzostw świata już pierwsze spotkanie w Kazachstanie miało sinusoidalny przebieg. Z prowadzenia 2:0 zrobił się remis 2:2. W meczu z Danią w Warszawie Polacy prowadzili do przerwy 3:0 z fatalnie grającym rywalem. W drugiej połowie zamiast go dobić, dali sobie strzelić dwie bramki i zrobiła się nerwówka.

Właściwie tylko wyjazdowy pojedynek z Rumunią był równy, bez żadnych wahań i nagłych zwrotów akcji. Kamil Glik zauważył, że to najlepszy mecz reprezentacji nie tylko w tych eliminacjach, ale w ostatnich kilku latach. I trudno się z nim nie zgodzić.

Trudno też nie zauważyć, że w pozostałych wiele jeszcze brakowało do ideału. Piszę o tym ku przestrodze na moment przed, jak uważam, początkiem pompowania balonika aż do finałów mistrzostw świata.

Cieszmy się z awansu, ale pamiętajmy też, że grudniowe losowanie z pierwszego koszyka nie zagwarantuje nikomu wyjścia z grupy, a reprezentacja Polski naprawdę nie jest jeszcze piątą potęgą świata, jakby sugerował niedawny ranking FIFA. Niech za puentę posłuży to, co po niedzielnym meczu powiedział Grzegorz Krychowiak:

„Jedźmy do Rosji z zimnymi głowami”.

▬ ▬ ● ▬