2018-05-03
Dziesięć, dziewięć, osiem…
W Warszawie odbył się finał Pucharu Polski w pirotechnice. Wynik był mniej więcej remisowy. W rozegranym przy tej okazji meczu piłkarskim już nie.
Czy ktoś wie, co oznacza głośne odliczanie, jak w tytule, na trybunach? Jeśli nie wie, znaczy że nie bywa na meczach piłkarskich na polskich stadionach. Bo zawsze oznacza to samo – za chwilę zacznie się wielkie odpalanie rac, ewentualnie świec dymnych.
Że jest oficjalnie zabronione? No właśnie o to chodzi! Nikt nam nie będzie mówił co mamy robić. Bo trybuny są nasze. Porządna oprawa meczowa bez pirotechniki, jest jak dzień bez słonecznego światła. Dlatego zabawa trwa od lat. Czym speaker częściej mówi, że „używanie materiałów pirotechnicznych podczas imprez masowych jest zabronione”, tym więcej rac będzie się zapalać na trybunach, tym więcej będzie dymu i różnych wystrzałów.
Z jednej strony trudno się dziwić. Od lat mamy przecież prezesa związku, który stwierdził, że to mu nie przeszkadza. Na dowód słowa Zbigniewa Bońka sprzed kilku lat (za: interia.pl):
„Zabranianie odpalania rac jest chore. Powinno się ze strażą pożarną ustalić, na jakich zasadach można ich używać i dopuścić”.
Czyli prawie jak zaproszenie do tańca. I pirotechniczne potańcówki odbywają się od lat. A raz w roku największy bal przy okazji finału Pucharu Polski. Ten środowy Legii z Arką był przerywany dwa razy, dlatego sędzia musiał przedłużyć mecz aż o dziesięć minut.
Nowością jest reakcja po meczu PZPN, który ustami swojego prezesa zapowiedział złożenie doniesienia do prokuratury. Ciekawa deklaracja choćby w kontekście tego fragmentu (za: wp.pl):
„Jakim cudem race pojawiają się w ogóle na trybunach? Patrząc na to, ile materiałów pirotechnicznych zostało wwiezionych / wniesionych na PGE Narodowy, aż trudno uwierzyć, że Polski Związek Piłki Nożnej nie wiedział o planowanej oprawie z użyciem rac, dymu i innych, podobnych atrakcji”.
Zapowiada się więc ciekawy mecz po meczu.
Ale chyba warto jeszcze wspomnieć o tym, który w środę odbył się na murawie warszawskiego stadionu. Legia wygrała 2:1 z Arką. Wynik jest mylący, bo sugerowałby dość wyrównany pojedynek. Zwycięzcy mieli jednak zdecydowaną przewagę, co trudno uznać za niespodziankę.
Arka jak zwykle imponowała ambicją, grając w dziesiątkę bez Grzegorza Piesio, słusznie wyrzuconego z boiska za brutalny faul, zdołała w doliczonym czasie gry zamknąć Legię na jej połowie i zdobyć kontaktową bramkę. Za mało, by myśleć o ponownym zdobyciu pucharu jak przed rokiem, gdy zdołała pokonać w finale też teoretycznie silniejszego rywala, Lecha Poznań.
Dlatego zdziwiły mnie pytania do trenera Arki Leszka Ojrzyńskiego na konferencji prasowej po meczu. Wynikało z nich, że popełnił same błędy i wpadł w pułapkę, którą sam zastawił. Największym błędem było podobno wystawienie na lewej obronie Marcina Warcholaka zamiast Adama Marciniaka. No, brawo! Gdyby od początku grał Marciniak, Arka robiłaby z pewnością Legię 5:0. I to już do przerwy...
Awans do finału drużyny z Gdyni był i tak gigantycznym sukcesem. W środę robiła co mogła, ale niewiele mogła biorąc pod uwagę jej ciągle skromny potencjał. A teraz trener Ojrzyński płaci za nadmiernie rozbudzone ambicje.
▬ ▬ ● ▬