Faworyt wewnętrzny, faworyt zewnętrzny

Fot. Trafnie.eu

Wybrałem się na finał Ligi Europejskiej. Samolot leciał z Warszawy do Włoch, ale głowę miałem cały czas odwróconą w kierunku Niemiec.

Na studiach przeczytałem, a właściwie pochłonąłem, książkę Elliota Aronsona "Człowiek istota społeczna". Zachwyciłem się i przeraziłem. Nie zdawałem sobie sprawy jakim zwierzakiem jest każdy z nas, jak łatwo dajemy sobą manipulować. I jak sami próbujemy manipulować własnymi myślami, które przychodzą nam do głowy. Zapamiętałem wtedy pojęcie dysonansu poznawczego. Człowiek podejmuje jedną decyzję kosztem drugiej i zaczyna się katować, bo nie jest pewny czy podjął właściwą. 

Tak było właśnie ze mną od wielu tygodni. Czym bliżej trzynastego maja, tym większa walka w środku. Lepiej oglądać Benfikę Lizbona i Sevillę w Turynie czy reprezentację Polski i Niemiec w Hamburgu? Na finał Ligi Mistrzów zdecydowałem się znacznie wcześniej kuszony nadzieją wielkiego meczu. Do ostatniej minuty doliczonego czasu gry meczu rewanżowego w półfinale liczyłem na awans Juventusu.

Jego występ na własnym stadionie miał być właśnie tym wymarzonym scenariuszem. Żyło by nim całe miasto (może pół, nie kibicujące Torino) i ja w samym środku tego szaleństwa. Wreszcie finał Ligi Europejskiej jak marzenie, z emocjami na długo przed pierwszym gwizdkiem. Niestety scenariusz popsuła Benfica, eliminując Juve...

A w Hamburgu mecz rezerw Polski i Niemiec. Najpierw ogłoszenie okrojonej kadry, z której potem wypadali jeszcze kolejni zawodnicy. Wiedziałem, że poza odwieczną żądzą pokonania niepokonanych wciąż sąsiadów, nie będzie za wielu powodów, by się tym pojedynkiem podniecać. Choć z drugiej strony, nawet w rezerwowym składzie, to zawsze reprezentacja Polski... 

W Turynie cieplutko. Kolega, który wybierał się do Hamburga, powiedział mi dzień wcześniej, że ma tam być tylko dziesięć stopni Celsjusza. Wystawiłem twarz do słońca i pojechałem na stadion Juventusu na konferencje prasowe przed środowym finałem. 

Tematem przewodnim był termin "faworyt". Obie strony migały się jak mogły, by potwierdzić to, co kilka razy sugerowali dziennikarze - faworytem będzie Benfica. Przed rokiem, gdy przegrała w finale Ligi Europejskiej z Chelsea w Amsterdamie, za takiego nie uchodziła. Teraz odwrotnie, podobno w teorii ma więcej szans niż Sevilla. 

Takie postawienie sprawy trochę rozdrażniło kapitana Benfiki, Luisao, więc zaczął swój wywód, że właściwie to było i jest na odwrót. Bo przed rokiem, rzeczywiście za faworyta uchodziła Chelsea, ale tylko na... zewnątrz.

"Wewnątrz w klubie znaliśmy naszą wartość" - stwierdził. "A teraz nas uważa się za faworyta, ale nikt w drużynie nie lekceważy rywala, doceniamy jego klasę".

Jeszcze bardziej namieszał trener Sevilli, Unai Emery. Oznajmił mianowicie, że murowanym faworytem był oczywiście Juventus, ale odpadł w półfinale... 

Kto był faworytem meczu w Hamburgu nie miałem wątpliwości nawet przez moment. Nie rozumiem więc dlaczego bezbramkowy remis uznano za zaprzepaszczoną szansę na pierwsze historyczne zwycięstwo. W tej chwili Niemcy, nawet w rezerwowym składzie, są dla Polaków (tym bardziej, że też w rezerwowym zestawieniu) drużyną z Kosmosu. Życzę Adamowi Nawałce, by w październiku w Warszawie w eliminacjach EURO 2016 też zaprzepaścił szansę na zwycięstwo i zremisował bezbramkowo.

▬ ▬ ● ▬