Gdyby ktoś nie pamiętał...

Lech bezbramkowo zremisował w Poznaniu z Hapoelem Beer Szewa w meczu Ligi Konferencji Europy. Nie tak miało być? Może i nie tak, ale mogło być…

Przeczytałem przed meczem w internecie tekst, że „wiosna już blisko”. Doprecyzuję – wiosna oznacza fazę pucharową rozgrywek. Miała być dosłownie na wyciągnięcie ręki, gdyby Lech w czwartek u siebie wygrał. Po pokonaniu w drugiej rundzie Austrii Wiedeń 4:1 miał nad nią w tabeli dwa punkty przewagi, tak samo jak nad rywalem z Izraela.

Gdyby scenariusz się spełnił, przewaga wzrosłaby do pięciu punktów (Villarreal rozbił w czwartek Austrię 5:0). Oczywiście nie gwarantowałyby jeszcze awansu, ale stawiały Lecha na uprzywilejowanej pozycji przed trzema ostatnimi rundami fazy grupowej.

Scenariusz się jednak nie spełnił. Można więc zapytać, czy Lech tylko zremisował, czy uzyskał aż remis? Biorąc pod uwagę przedmeczowe oczekiwania wynik może być rozczarowujący. Poznańska drużyna była określana ostatnio w mediach jako ta, która „jest w gazie”. Zaliczyła serię obiecujących zwycięstw w Ekstraklasie i dobrego wrażenia nie popsuł bezbramkowy remis z Legią Warszawa w ostatniej kolejce. Gdy doda się do tego wspomniany wcześniej wynik w Lidze Konferencji Europy, łatwiej zrozumieć marzenia niektórych o pucharowej wiośnie.

Na razie trzeba się jednak zmierzyć z realiami. Te czwartkowe nie dawały niestety podstaw do zachwytów. Mecz był marny, w wielu fragmentach obu drużynom wychodziło znacznie lepiej przeszkadzanie rywalom niż konstruowanie akcji. Obfitował w mnóstwo niedokładności i niewymuszonych błędów. Choć Lech miał wyraźną przewagę nie potrafił jej przełożyć na sytuacje bramkowe. Trudno więc oczekiwać zwycięstwa, gdy nie stwarza się niemal podstaw do zdobycia choćby jednego gola.

Piłka wielokrotnie kursowała po obwodzie z jednego skrzydła na drugie nie mogąc znaleźć skutecznej drogi po prostopadłym i celnym podaniu po ziemi w pole karne. Najczęściej była dośrodkowywana, niestety niecelnie, poza jedną sytuacją zakończoną strzałem głową w wykonaniu Filipa Marchwińskiego.

Znacznie lepsze sytuacje stworzył sobie Hapoel, szczególnie dwie, już na samym początku i dziesięć minut przed końcem meczu. Ta druga nie tyle mogła, co powinna (!) zakończyć się zdobyciem gola. Gdy przekalkuluje się na zimno opisane fakty, trzeba dojść do wniosku, że ten remis powinien Lecha cieszyć. Pewnie nie cieszy, ale goście na tyle skutecznie potrafili się bronić, że nie dali gospodarzom praktycznie szans na wykreowanie dogodnych sytuacji bramkowych, czyli szans na oczekiwane zwycięstwo.

Za tydzień Lech poleci do Izraela. I jeśli z czwartkowego meczu można wyciągnąć jakiś logiczny wniosek, to ja wyciągnąłem taki – będzie mógł tam udowodnić, że zasługuje na wyjście z grupy. Przekonamy się, czy na tle drużyny, która u siebie z pewnością nie będzie się głównie bronić, która na własnym stadionie jest znacznie groźniejsza, potrafi powalczyć przynajmniej o remis.

Życzę mu tego, ale pewności nie mam i sam jestem ciekawy przebiegu meczu. Ten czwartkowy mogę podsumować stwierdzeniem, że klasowy zespół potrafi wygrać taki, w którym mu „nie idzie”, bo Lechowi nie szło zdecydowanie. A skoro nie potrafił, zamiast marzyć o pucharowej wiośnie trzeba szybko wrócić do szarej rzeczywistości i nie polec za tydzień w Izraelu.

Bo łatwo nie będzie. Gdyby ktoś nie pamiętał przypomnę tylko, że Hapoel to drużyna, która w trzeciej rundzie kwalifikacyjnej do Ligi Konferencji Europy przed rokiem przegrała najpierw we Wrocławiu ze Śląskiem 1:2, by w rewanżu zlać go aż 4:0…

▬ ▬ ● ▬