Gdyby nie 150 funtów...

Fot. Trafnie.eu

W poniedziałkowy wieczór odbyły się 227. derby Liverpoolu. Dla mnie bez wątpienia jedne z najważniejszych piłkarskich derbów na świecie.

Uwielbiam to miasto. Nie jest z pewnością architektoniczną perełką, ale ma prawdziwą duszę muzyczno-piłkarską, stanowiącą jego niewiarygodną siłę. Z jednej strony The Beatles i wszystkie inne kapele tworzące historię The Mersey Beat. Z drugiej dwa piłkarskie kluby, choć na upartego można powiedzieć, że… jeden. Kto zna powstałe tam przeboje i niezwykłe dzieje Everton FC oraz Liverpool FC, temu nic już wyjaśniać nie muszę.

Ale gdyby wszyscy je znali, przynajmniej od tygodnia na całym świecie panowało by takie samo podniecenie, jak przed meczem Realu z Barceloną. A niestety nie panowało, więc można postawić tezę, że derby Liverpoolu to raczej przeżycie głównie dla piłkarskich koneserów.

Żeby zrozumieć ich swoisty fenomen, nie trzeba wyliczać licznych tytułów obu miejscowych klubów. Wystarczy tylko opowiedzieć dzieje pierwszych lat istnienia. Stadiony obu oddalone są o około milę. A między nimi, na łagodnych wzgórzach na północny-zachód od centrum miasta, znajduje się Park Stanleya. To jedno z najważniejszych miejsc w historii futbolu, bo jedno z pierwszych na świecie, gdzie zafascynowani nową dyscypliną młodzieńcy zaczęli w XIX wieku ganiać z skórzaną piłką. Byli wśród nich uczniowie ze szkoły przy kościele metodystów Saint Domingo w Liverpoolu, którzy w 1878 roku postanowili założyć klub piłkarski.

Poprzez sportową rywalizację i religijne wartości miał kształtować ich charaktery – oto szlachetna idea powstania St. Domingo FC. Po roku zmienił nazwę na Everton FC, od dzielnicy, gdzie znajdował się kościół metodystów.

Na jednym z meczów nowego klubu doszło do sporu - czy piłka przeszła między słupkami bramki? Padł gol, czy nie padł? Przyglądał się temu jako kibic John Brodie, naczelny inżynier miasta i znalazł rozwiązanie. Wymyślił siatki zakładane odtąd do bramek. W ten sposób Liverpool, dzięki pomysłowemu inżynierowi, na zawsze zapisał się w historii futbolu!

Przy Anfield Road stoi ceglany dom. Należał kiedyś do Johna Houldinga, właściciela lokalnego browaru. W 1884 roku pomógł Evertonowi wydzierżawić boisko położone przy tej samej ulicy, od swojego znajomego, niejakiego Orrella. Houlding patrzył na piłkę okiem biznesmena, więc zaczął namawiać zarząd klubu do zakupu działki, na której znajdowało się boisko, oraz sąsiednich terenów należących do niego. Nie miał jednak zbyt wielkiej siły przekonywania.

Gdy opłata za dzierżawę Anfield Road wzrosła ze 100 do 250 funtów, Everton przeniósł się na drugą stronę Parku Stanleya, gdzie na zakupionych gruntach powstał jego nowy stadion, Goodison Park. Houlding oficjalnie zakończył współpracę z klubem 12 marca 1892 roku. A już trzy dni później w swoim domu przy Anfield Road, założył nowy - Liverpool Association Football Club. Ten zajął boisko porzucone przez Everton i do dziś gra na Anfield Road!

Czyli gdyby nie podwyżka 150 funtów za dzierżawę, nie byłoby Liverpool FC, ponad stuletniej pasjonującej rywalizacji, czyli nie byłoby też 227. derbów miasta. Derbów wyjątkowych, bo niby dwa kluby, ale rodowód mają przecież wspólny. Jak dwaj bracia, którzy się poróżnili, więc jeden się wyprowadził i zbudował sobie nowy dom.

PS: Tak przy okazji, Everton przegrał w poniedziałek z Liverpoolem 0:1.

▬ ▬ ● ▬