Głowa Bale'a i długonoga piękność

Fot. Trafnie.eu

Po emocjonujących derbach Madrytu w finale Ligi Mistrzów Real wygrał w Lizbonie z Atletico aż 4:1, ale dopiero po dogrywce. Na boisku bywało gorąco, czasami aż za bardzo.

Mecz był chwilami brzydki, przypominał mi „Gran Derbi” sprzed kilku lat, których nie dało się oglądać, bo przypominały wojnę. Kilka razy dochodziło do pyskówek, przepychanek, bijatyk. Duża stawka, dużo adrenaliny. Hiszpańska piłka, szczególnie na najwyższym poziomie, to nie tylko zwycięstwa, ale także podobne obrazki.

Na konferencji dzień przed finałem jeden z dziennikarzy zapytał Carlo Ancelottiego, czy dziesiąty Puchar Mistrzów dla Realu to obsesja, czy marzenie, bo jedno od drugiego oddziela naprawdę cienka linia. Włoch odpowiedział, że jego marzenie i ma nadzieję, że następnego dnia się spełni. Zdobywał już wcześniej najcenniejszy klubowy puchar jako zawodnik, i jako trener, więc można mu wierzyć. Ale niewiele brakowało, by dla Realu finał w Liznonie stał się prawdziwą obsesją.

Niedoceniane Atletico do dziewięćdziesiątej minuty prowadziło 1:0. Ale mecz ma też doliczony czas gry. W tym wypadku holenderski sędzia Bjorn Kuipers doliczył aż pięć minut. I w czwartej padł wyrównujący gol dla Realu. Mało kto tak zasłużył na jego zdobycie jak Sergio Ramos. W Lizbonie udowodnił, że jest sercem drużyny. Kilka razy podrywał ją do walki, kilka razy zachęcał kibiców do dopingu, ale o tym za moment...

Gdy zawodnicy wariowali po meczu z radości na murawie ze srebrnym pucharem, Ramos z płachtą torreadora wykonał kilka charakterystycznych ruchów, udając, że walczy z bykiem. Jego bramka była jak wbicie szpady w kark zwierzęcia. Kto był na korridzie, wie o czym mówię. Jeszcze go nie zabiła, ale widać było, że już nie miał sił do walki.

Drugą, chyba decydującą bramkę, już w dogrywce zdobył Gareth Bale. W Lizbonie przekonałem się, że jest właścicielem najdroższej nogi w historii futbolu. Real (podobno) zapłacił za jego lewą sto milionów euro. Prawą dostał w prezencie gratis. Gdyby ta druga nie służyła Walijczykowi tylko do podpierania, załatwiłby Realowi puchar już w normalnym czasie gry, gdy marnował dorodne sytuacje strzelając nie z tej, co trzeba. Może trochę przesadziłem z tymi stoma milionami wyłącznie za lewą. Zostawiłbym za nią z dziewięćdziesiąt, a z dziesięć zarezerwował na głowę. Bo właśnie strzałem głową Bale skierował piłkę do siatki dając Realowi prowadzenie, a w jego konsekwencji puchar.

Nie odmówię sobie jeszcze poświecenia kilku słów temu, który ustalił wynik meczu. Cristiano Ronaldo, czy jak wymawiają Portugalczycy - „Kristianu Ronaldu”, wywalczył rzut karny i oczywiście sam musiał go wykonać. Wielki boiskowy egoista zdobył bramkę z niego demonstrując swą bezgraniczną radość. Ale powrót do domu wypadł bladziutko, przewracał się o własne nogi. Nie wytrzymał ciśnienia? Bo przecież trudno tłumaczyć wszystko niedawną kontuzją.

Tak jak ozdobą meczu nie była gra Ronaldo, tak ozdobą strefy udzielania wywiadów była jego wybranka Irina Szejk. Pojawiła się tam na kilka minut, stając niepozornie z boku. Ale długonoga rosyjska piękność przyciągała od razu uwagę redaktorów. Przynajmniej tych, których świat nie kończy się na piłce.

Jeśli ktoś twierdzi, że Atletico zabrakło minuty do zdobycia wymarzonego pucharu, muszę go wyprowadzić z błędu. Zawsze w takich sytuacjach powtarzam – było o tę minutę za słabe, by wygrać. Przez ostatnie dziesięć nie wychodziło już z trzydziestego metra przed własną bramką. Kusiło los, aż skusiło. Jak powiedział później trener Atletico Diego Simeone:

„W piłce jest tak, że jednego dnia masz wszystko, drugiego nic”.

Trudno o bardziej zwięzły komentarz do tego meczu. Simeone nie wyglądał na specjalnie załamanego. Wręcz przeciwnie - był wyluzowany, obdzielał dziennikarzy na konferencji uśmiechami na prawo i lewo. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek trener przegranej drużyny został przywitany i pożegnany na wspomnianej konferencji rzęsistymi brawami! Taka owacja spotkała właśnie Argentyńczyka w Lizbonie.

Brawa na pewno należą się kibicom Atletico. Ich żal mi najbardziej, bo pokazali jak należy dopingować drużynę. I gdy zdobywała prowadzenie, i gdy już przegrywała 1:4. Tyle lat czekali na dni chwały, zdobyli mistrzostwo Hiszpanii, mieli szansę na ponowne pokonanie sąsiadów w finale Ligi Mistrzów... Ale widać było, szczególnie w drugiej połowie, że ich piłkarze nie mają jeszcze tego potencjału, by rządzić w Europie.

To, że kibice Realu nie mają żadnego potencjału, wiedziałem od dawna. Prawie sami oglądacze meczów. Trzeba ich było zachęcać do dopingu. Coś tam od czasu do czasu poskandowali. Dopiero po kolejnych bramkach przypomnieli sobie, że są na stadionie, że to ten wymarzony puchar wreszcie zdobywają ich piłkarze. Dramat! Przydało by się wysłać ich hurtem na jakiś kurs kibicowania. Może do sąsiadów za ścianę? Chłopaki w pasiastych koszulkach na pewno pokażą im jak to się robi...

▬ ▬ ● ▬