Iskrzyło nie tylko na...

Fot. Trafnie.eu

W Warszawie odbył się finał Pucharu Polski, anonsowany jako święto polskiej piłki. Chwytliwy slogan tym razem nie okazał się niestety prawdziwy.

Odkąd finały Pucharu Tysiąca Drużyn, jak go reklamuje PZPN, odbywają się na Stadionie Narodowym, zawsze w dniu Święta Flagi 2 maja, był to niestety ten najnudniejszy i najmniej atrakcyjny. Łącznie z dwoma, które w tym czasie rozegrano ze względu na ograniczenia pandemiczne w Lublinie, czyli w ostatnich dziesięciu sezonach.

Nie tak miało być. Spotkały się przecież dwie obecnie najlepsze drużyny ligowe, lider z wiceliderem tabeli Ekstraklasy – Raków Częstochowa i Legia Warszawa. Czyli, już za chwilę, mistrz i wicemistrz Polski. Dlaczego ich spotkanie było tak nudne? Miało na to wpływ jedno wydarzenie na samym jego początku, którego genezy należy szukać przed miesiącem.

Wtedy Raków też grał w Warszawie z Legią, ale w lidze, przegrywając 1:3. Kontrowersję wzbudziła jedna sytuacja, gdy sędzia Piotr Lasyk nie podyktował dla drużyny z Częstochowy rzutu karnego. Właściwie podyktował, ponieważ „Bartosz Slisz za daleko wypuścił piłkę we własnym polu karnym, a gdy próbował naprawić błąd, nadepnął na stopę Vladislavsa Gutkovskisa”. Jednak „po analizie VAR karnego odwołał”.

Trener Rakowa Marek Papszun, wtedy wściekły na sędziego, przed finałem nie krył zdziwienia, dlaczego PZPN wyznaczył go do prowadzenia tego meczu, zastanawiając się, czy Lasyk udźwignie presję. Minęło ledwie kilka minut i naprawdę znalazł się pod presją. Fran Tudor uciekający z piłką w kierunku bramki Legii został przed jej polem karnym podcięty przez Yuriego Ribeiro. Czerwona kartka czy nie? Czerwona, która okazała się przekleństwem dla widowiska.

Ale zanim wszyscy się o tym przekonali, pierwszy kwadrans był niezwykle emocjonujący. Niestety nie ze względu na aspekty czysto sportowe. Oprócz czerwonej kartki sędzia pokazał w tym czasie piłkarzom jeszcze trzy żółte. Ważne jest doprecyzowanie, że chodziło o piłkarzy, bo pokazał też po żółtej kartce obu trenerom. Iskrzyło nie tylko na boisku, ale i wokół niego, więc w pewnym momencie obie ławki rezerwowych poderwały się do bitki.

Potem sytuacja się uspokoiła, chyba aż za bardzo. Legia prawie przez cały mecz musiała grać w dziesiątkę, więc zamiast wyrównanej walki rywali o podobnej klasie oglądaliśmy głównie jej obronę i nieskuteczne próby Rakowa nie tyle strzelenia bramki, co raczej wciśnięcia piłki do siatki. Nie udało się w normalnym czasie, nie udało się i w dogrywce. Czasami trochę się zakotłowało w polu karnym, ale za bardzo nie było się czym zachwycać.

Piłkarzem meczu został wybrany Kacper Tobiasz, co stanowi dla mnie najlepszy dowód jak smutny był jego przebieg. Słyszałem nawet zachwyty nad dwoma interwencjami bramkarza Legii. Bez przesady, obronił strzały, które obronić powinien. Wyróżniono go, ponieważ naprawdę trudno było wskazać kogoś, kto się bardziej wyróżniał. A on obronił strzał w szóstej serii rzutów karnych. Ten najważniejszy, gdy nie potrafił go pokonać Mateusz Wdowiak i Legia zdobyła Puchar Polski po raz dwudziesty (!), wygrywając karne 6:5.

Filip Mladenović tak się tym ucieszył, że wybiegł z ławki rezerwowych (wcześniej został zmieniony) i sprowokował totalną awanturę, uderzając jednego z piłkarzy Rakowa, a potem wdał się w serię bijatyk. Zobaczył za to już po meczu czerwoną kartkę.

Jak widać działo się tyle, że można by tymi wydarzeniami obdzielić kilka meczów. Szkoda, że nie związane były niestety z materią czysto piłkarską. Ale pod jednym względem finał pozostanie wyjątkowy także w pozytywnym sensie. Prawie pełne trybuny (44 701 kibiców) dopingowały zawodników przez cały mecz. Doping nie ustał nawet na minutę, a okresami był wręcz ogłuszający. Były oczywiście i odpalane race, których oczywiście odpalać nie wolno. Ale czy ktoś naprawę wierzy, że ten zakaz podczas finału będzie kiedyś przestrzegany?

Następny już za rok, tradycyjnie 2 maja...

▬ ▬ ● ▬

Galeria