Jan, idź do apteki

Z Władysławem Żmudą trudno się nudzić. Gdyby ktoś miał jakiekolwiek obiekcje, powinien przeczytać drugi fragment jego biografii „A ty będziesz piłkarzem”.

Na pewno byłem osobą rozpoznawalną i popularną we Wrocławiu, przede wszystkim ze względu na wielki sukces reprezentacji w mistrzostwach świata w 1974 roku, a także zdobycie medalu olimpijskiego dwa lata później. Przyczyniła się do tego również coraz lepsza gra Śląska, dlatego „pan piłkarz” mógł bez problemu załatwić wiele spraw, wszędzie miał drzwi otwarte. Na przykład znajomy aptekarz załatwiał mi potrzebne lekarstwa. Najczęściej dawało się na wymianę flaszkę. Pieniądze czasami nie miały znaczenia, kwitł więc handel wymienny. Dzięki temu miałem w domu wszystko potrzebne do normalnego życia, choć w sklepach nie było nic.

Piłkarzy Śląska szczególnymi względami darzyli dwaj bracia, zwariowani kibice, Andrzej i Kazimierz Buch. Działali w gastronomii, mieli bary w mieście. Jak się do nich szło, wiadomo było, że z pustymi rękami człowiek nie wyjdzie. I, co ważniejsze, na pewno szybko nie wyjdzie. Zawsze nas odpowiednio podejmowali, ale należało przy okazji wypić z nimi kielicha. Na koniec dostawaliśmy paczuszki, a w środku jakaś wędlinka, schabik, szyneczka… Znajomość z nimi, gdy takie przysmaki kupowało się wyłącznie spod lady, była wręcz bezcenna.

Imprezy najczęściej odbywały się w magazynku jednego z barów, a później rozwoziła nas do domów swoim wartburgiem pani Basia Buch. Pamiętam, że jeden z pracowników miał na imię Jan. Kiedy Buch mówił „Jan, idź do apteki” – już wiedzieliśmy, że zaraz przyniesie lekarstwo, czyli flaszkę, a jak mówił „Jan, idź do szkoły” – że flaszek będzie pięć! Wtedy jeszcze najwyższą oceną w szkole była „piątka”.

U Buchów nigdy się nie nudziliśmy, więc czasami przychodziły nam do głowy różne wariactwa. Raz ktoś zaczął podpuszczać bramkarza Zygę Kalinowskiego:

– „Kali”, tego worka to nie podniesiesz.

Wiadomo, że nie odpuścił, musiał pokazać siłę. Złapał za worek, szarpnął i naderwał sobie jakiś mięsień na plecach. Według oficjalnej wersji złapał kontuzję i przez pewien czas z tego powodu nie mógł grać.

Zyga był zawodowym wojskowym, ale też, a może przede wszystkim, niezwykle barwną postacią. Kilka razy szeroko otwierałem oczy, widząc go w akcji. Potrafił na przykład przynieść do klubu odkurzacz, który mu się popsuł, z poleceniem:

– Kmiotki, reperować mi go!

Zawodowy piłkarz nie będzie się przecież zajmował tak błahymi sprawami. Opowiadali mi w Śląsku, że gdy wcześniej wywalczyli awans z drugiej do pierwszej ligi i nie wypłacili mu premii, zaraz po meczu uścisnął rękę generałowi w rękawicy umazanej błotem. Jeśli jakiś obrońca zawalił bramkę, potrafił za nim lecieć po boisku, żeby go kopnąć, wiadomo w co. Ale przede wszystkim był dobrym bramkarzem. Na ładne oczy nikt by go nie wziął do kadry na mistrzostwa świata w 1974 roku.

Zawsze z imprez wracałem z Tadziem Pawłowskim. Ponieważ mieszkaliśmy razem, musieliśmy się razem trzymać – taki rodzaj wzajemnego alibi. Gdyby jeden wrócił wcześniej, żona drugiego od razu zrobiłaby aferę. Tadzio nie miał zbyt mocnej głowy, więc często stawiałem go na wycieraczce i uciekałem do siebie. (...)

Piłkarze mieli też innych dobrych znajomych. Na Dolnym Śląsku mieszkało wielu greckich uchodźców. Jeden nazywał się Tanas i był właścicielem garbarni w Bielawie. Pojechaliśmy do niego z Bodziem Rachwalskim, jego żoną i Jasiem Erlichem. Pojechaliśmy czyścić kożuchy, garbusem Bodzia. Tanas zaprosił nas do biura. Syf był tam straszny. Nalewał po pół szklanki wódki, a popijaliśmy to kranówą. Impreza skończyła się w restauracji o czwartej rano tańczeniem Zorby.

Potem graliśmy towarzyskie mecze z Panathinaikosem, najpierw we Wrocławiu, a następnie Kazio Górski zaprosił Śląsk na rewanż do Grecji. Tanas obwoził nas wołgą po Atenach. Szkoda, że od razu nie wysłaliśmy oficjalnego pisma do Księgi Rekordów Guinnessa – jedenaście osób jeździło samochodem po mieście! Niezapomniana wycieczka. Chyba najbardziej dla Jasia Sybisa, bo już się nie mieścił, więc nogi wystawił za okno. Tanas zaprosił nas też w Atenach na kolację z buzuki. I oczywiście był na meczu. Kiedy wyszedłem na rozgrzewkę, usłyszałem, jak ktoś krzyczy do mnie z trybun:

– Władek, Władek…

Spojrzałem w odpowiednią stronę i zobaczyłem, jak macha na powitanie.

Działo się to wszystko w innych czasach. Mogliśmy trochę pobankietować, bo co innego było do roboty…

▬ ▬ ● ▬