Jednak nie on

Co było wydarzeniem kończącego się tygodnia w polskiej piłce? Chyba dość łatwe pytanie, wystarczy prześledzić co dzieje się od soboty w internecie, ale…

Bo w sobotę Bayern pokonał w Monachium Borussię Dortmund 4:2. Mecz zapowiadany jako pojedynek snajperów, rzeczywiście takim był. Mocno zaczął go Erling Håland, który już w pierwszych dziesięciu minutach zdobył dwie bramki. Norweski młodzian imponuje więc skutecznością, ale polski gwiazdor w niczym mu nie ustępuje. Bo Bayern zdołał zdobyć aż cztery bramki, z czego trzy były oczywiście autorstwa Roberta Lewandowskiego.

Mnie najbardziej ucieszyła ta teoretycznie najmniej godna uwagi, bo zdobyta z rzutu karnego. Pamiętam niedawne sensacyjne tytuły, gdy po iluś tam latach karnego nie wykorzystał. Cieszy więc, że znów trafia bez problemów z jedenastu metrów, co tylko potwierdza jego psychiczną odporność.

Kolejne bramki zdobywane przez Lewandowskiego nie robią już specjalnego wrażenia, chyba nie tylko na mnie. Wszystko w nadmiarze powszednieje, więc jego seryjne trafienia też. Zainteresowanie nimi wzmacnia jednak możliwość wyrównania, a może i pobicia (!?) rekordu słynnego Gerda Müllera sprzed lat, który w jednym sezonie Bundesligi strzelił 40 bramek!

Jeszcze kilka lat temu rekord wydawał się niezagrożony. Dziś już niekoniecznie, bo po 24. kolejkach Lewandowski ma na koncie 31 trafień. Czyli do końca sezonu pozostało jeszcze dziesięć kolejek, a do wyrównania rekordu musi zdobyć dziewięć bramek. Niektórzy już stwierdzili, że jest absolutnie niemożliwe, by tego nie dokonał. Inni sięgnęli po jakieś matematyczne wyliczenia i już wiedzą, że Lewandowski zdobędzie 44 bramki! Pięknie, chciałbym, żeby słowa ciałem się stały, ale życie nauczyło mnie pokory, więc przekornie poczekam jednak z gratulacjami do końca sezonu.

Pozostając pod wrażeniem wyczynów Lewandowskiego, od kilku dni jeszcze bardziej pozostaję pod wrażeniem tego, co zrobił jeden piłkarz w polskiej lidze. Chodzi niby o drobny gest, ale dla mnie naprawdę wielki. Po środowym ćwierćfinałowym meczu Pucharu Polski w Warszawie, kiedy Legia przegrała z Piastem Gliwice, na murawie leżał załamany Artem Szabanow, którego błąd przyczynił się wydatnie do porażki. I wtedy zawodnik Piasta, Hiszpan Gerard Badia przebiegł pół boiska, podał Ukraińcowi rękę, pomógł wstać i idąc razem z nim do szatni zaczął pocieszać.

Scenkę dedykuję wszystkim, którzy zagranicznych zawodników z polskiej ligi zwykli nazywać „szrotem”, totalnie dyskredytując. Badia nauczył się już języka polskiego. W Gliwicach go uwielbiają. Nie tylko dlatego, że jest nietuzinkowym człowiekiem, ale też dobrym piłkarzem. Oczywiście w polskich realiach, bo nie sądzę, by wielu kibiców w jego ojczyźnie go kojarzyło. Daj Boże więcej takiego „szrotu” na rodzimych boiskach.

A z drugiej strony to trochę smutne, że do Szabanowa podbiegł zawodnik drużyny rywali, a nie ktoś z jego klubowych kolegów... 

▬ ▬ ● ▬