2014-07-09
Koniec świata bez końca świata
Tytuł poprzedniego tekstu okazał się proroczy. Ale wątpię, by jakikolwiek prorok potrafił przepowiedzieć rozwój wypadków we wtorkowy wieczór w Belo Horizonte.
Brazylijczycy bali się meczu z Niemcami. Nikt mi tego wprost nie powiedział. Nigdzie nie przeczytałem żadnej wypowiedzi jasno ten strach definiującej. Ale czułem to gdzieś w powietrzu.
O Chilijczykach i później Kolumbijczykach wypowiadali się jak o ubogich sąsiadach z Ameryki Południowej, którzy wpadli do nich na wielką imprezę. Niby coś tam grają na tych mistrzostwach, ale porywać się na Brazylię w Brazylii? To już by była lekka przesada. Przez pierwszy mecz jakoś się jeszcze przeczołgali, w drugim drżeli w końcówce, ale też się udało.
O Niemcach nikt już tak beztrosko nie rozprawiał. Z Niemcami nie mogło się udać. To nie jest jakaś tam drużynka. Ich trzeba było naprawdę ograć.
Gdyby mnie ktoś dwa dni wcześniej zapytał co bardziej prawdopodobne – koniec świata czy porażka gospodarzy 1:7 w meczu półfinałowym u siebie – nie miałbym problemu z odpowiedzią. Pewnie nie tylko ja. Sam niedawno wątpiłem czy Brazylia dojdzie do finału, choć jej tego szczerze życzyłem. Ale żeby doszło do takiej katastrofy, jednej z najstraszniejszych w historii futbolu?
Naczytałem się przed przyjazdem do Brazylii o 1950 roku i meczu na Maracanie. Urugwaj ograł gospodarzy 2:1, zabierając im niemal pewny (tak się tylko wydawało Brazylijczykom) tytuł mistrza świata. I zaczęła się narodowa żałoba. Kraj prawie nie istniał, ludzie odbierali sobie życie, wszyscy płakali.
To była najgorsza tragedia w dziejach Brazylii. Swoją drogą, cóż za szczęśliwy kraj, dla którego największą tragedią w historii jest przegrana w decydującym meczu o piłkarskie mistrzostwo świata!!!
Gdy we wtorek skończył się ten koszmar na stadionie w Belo Horizonte, dotarłem wieczorem do centrum miasta. I jeszcze bardziej nie mogłem się nadziwić niż podczas meczu. Szedłem główną ulicą i nie zauważyłem niczego niezwykłego. Belo Horizonte wyglądała tak samo jak kilka dni wcześniej, gdy również szedłem wieczorem po meczu tej samej Brazylii tylko z Chile. Może najwyżej kilku pijanych wyrostków szwendających się ulicą. Ale nikogo nie zaczepiali.
Nawet nie próbowałem pytać któregoś z Brazylijczyków ile było prób samobójczych. Zabrzmiałoby jak ponury żart. Okazało się bowiem, że po końcu świata w brazylijskim futbolu świat się wcale nie skończył. Ludzie na ulicach tacy sami. Flagi i serpentyny jak wisiały w oknach domów i nad ulicami, tak wiszą.
Wniosek z tego płynie prosty. Świat się zmienia, Brazylia też. Pokolenie internetu już nie chce umierać za swoją reprezentację. Piłka nożna dalej jest religią w tym kraju, ale przecież nie wszyscy muszą być wierzący. I widać nie wszyscy są. Nie licząc jednego wolontariusza. Gdy wychodziłem z trybuny prasowej, stał tam i strasznie płakał. Aż pewien dziennikarz zaczął z nim rozmawiać i go pocieszać. Na pewno do dzisiaj wolontariuszowi już przeszło...
▬ ▬ ● ▬