Kto jeszcze tęskni za…

Polska wygrała na wyjeździe z San Marino 5:1. Jedni chwalą piłkarzy za wykonanie zadania, drudzy ganią za straconą bramkę. Co ważniejsze?

Najważniejsze trzy planowane punkty za pewne zwycięstwo. W meczach z takimi słabeuszami istotne, kiedy padnie pierwsza bramka. Polacy strzelili ją już po dziesięciu minutach. Niestety później też bramkę stracili. W przypadku San Marino to wyczyn na miarę awansu innych do finałów mistrzostw świata czy Europy. Tak rzadko im się zdarza trafić do siatki. Nie dziwi więc szaleńcza radość szczęśliwego strzelca Alessandro Della Valle. Z reguły wychodzi na boisko, by kopać nogi rywali. Wczoraj też kilka razy mu się udało.

Artur Boruc powiedział po meczu, że wstydzi się straconego gola. To dobrze, czyli ma zdrowe podejście do tego co robi. Rzeczywiście trochę wstyd, że rywale strzelili akurat nam pierwszą bramkę w trwających eliminacjach, a w ogóle zdarza im się to raz na kilka lat. Zamiast biadolić, lepiej próbować chwilę nieuwagi przekuć w sukces. 

San Marino zdołało wyrównać po dośrodkowaniu z rzutu wolnego i uderzeniu głową, ponieważ plecy zdobywcy bramki oglądali Sebastian Boenisch i Grzegorz Krychowiak. Ten drugi znów się zdrzemnął przy straconym golu, jak w meczu z Czarnogórą, co opisywałem szczegółowo. Mam nadzieję, że trener Fornalik się nie zdrzemnie i wyciągnie wnioski z tej sytuacji. I to może być nieoczekiwana korzyść z nieoczekiwanej bramki. Nad ustawieniem przy stałych fragmentach da się jeszcze popracować, nawet gdy selekcjoner będzie miał zaledwie kilka treningów przed dwoma decydującymi meczami w październiku. Szczególnie tym na Wembley, w którym piłka będzie fruwała nad polem karnym po dośrodkowaniach, jak pociski nad okopami podczas wojny.  

Reprezentacja Polski nadal ma bowiem szanse na awans. Nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe. Nie wdając się w szczegóły, musi wygrać z Ukrainą i Anglią na wyjeździe. Na pierwszy rzut oka – misja niewykonalna. Polacy nigdy nie wygrali z Anglią na wyjeździe, a u siebie wygrali tylko raz w 1973 roku, 2:0 w Chorzowie. Dokonało tego pokolenie Lubańskiego i Deyny, z trenerem Górskim na ławce. 

Ukraińców udało się pokonać 3:1 w Kijowie, też w eliminacjach do mistrzostw świata, ale w 2000 roku. Miałem szczęście oglądać ten mecz na żywo. Jerzy Engel dysponował wtedy drużyną o zupełnie innym potencjale. Pod jednym względem była podobna do obecnej. Wtedy też przez kilka poprzedzających mecz miesięcy mocno ją krytykowano. I nagle odpaliła w Kijowie. To był początek marszu zakończonego w finałach w Korei. Czy teraz też odpali?

Moim zdaniem na razie mamy pół drużyny, więc nie wymagam od niej za dużo,  ale to temat na oddzielną rozprawkę. Cieszy mnie, że w linii pomocy  pojawiło się więcej kreatywnych zawodników. Już w kolejnym meczu Mateusz Klich i Piotr Zieliński pokazali jak można rozgrywać piłkę w tej strefie boiska. Zaryzykuję nawet twierdzenie, że Polacy przestają wyłącznie przeszkadzać rywalom, próbują też sami grać. Czasami im się udaje.

Szczególnie Zieliński imponuje w wieku zaledwie dziewiętnastu lat. Potrafi przytrzymać piłkę, odegrać ją, przerzucić na drugą stronę boiska. I do tego uderzyć perfekcyjnie z rzutu wolnego, jak z San Marino. Jeśli takiemu smarkaczowi pozwalają w reprezentacji wykonywać wolne pod bramką rywali, najlepiej to świadczy jaką rolę odgrywa już w drużynie.

Tak przy okazji – czy ktoś jeszcze tęskni za Ludovikiem Obraniakiem, który zrezygnował z występów w kadrze? Ja nie.       

       ▬ ▬ ● ▬