Kto zasługuje na Ligę Mistrzów?

Fot. Trafnie.eu

W finale Ligi Konferencji rozegranym we Wrocławiu londyńska Chelsea rozbiła Real Betis Balompié Sewilla 4:1. Przyznaje, że życzyłem zwycięstwa pokonanym...

Ale zanim wyjaśnię dlaczego, najpierw jeszcze wspomnę jak wcześniej Wrocław żył meczem przez wiele godzin od samego rana. Przy okazji takich imprez UEFA tradycyjnie organizuje festiwal dla kibiców. Rodzaj piłkarskiego pikniku, w którym stara się zadowolić i sponsorów, i ich potencjalnych klientów chodzących na mecze. Pierwsi przygotowują różnego rodzaju konkursy i atrakcje dla drugich, przy okazji dbając oczywiście o promocje swojej marki. 

Imprezę zlokalizowano na Rynku, najbardziej reprezentacyjnym placu miasta. I zdecydowanie dominowały na nim kolory zielony i biały. To barwy Betisu, którego kibice zdominowali centrum miasta. Tak szacując zgrubnie było ich mniej więcej ze cztery razy więcej niż tych z Chelsea. Humory dopisywały, w okolicznych barach i restauracjach właściciele mogli się zastanawiać, czy zapas piwa zrobiony na finał nie był za mały. I co chwila ktoś z Hiszpanów inicjował klubowe piosenki, więc za moment wspomagał go chór dziesiątków gardeł. 

Ale przeszedł też pochód kibiców budzących co najmniej niepokój, gdy na Rynek weszła dość spora zwarta grupa ubrana w takie same zielone koszulki. Zdecydowanie nie budzili sympatii, a miny mieli takie, żeby nikt nie miał wątpliwości, że oni tu rządzą. No, przynajmniej tak im się wydawało. Z boku szedł jeden koleś i grożąc palcem mówił „żadnych zdjęć!” Na plecach wszyscy mieli napis „Real Betis hooligans”...

Kibice Chelsea do większych aktywności się nie palili, spokojnie sącząc piwo siedząc przy stolikach. Niektórzy z nich ożywili się dopiero, gdy wokół niewielkiego boiska na Rynku pojawił się dawny zawodnik ich klubu, były reprezentant Anglii, Joe Cole. Niezwykle chętnie stawali do wspólnych fotek.  

Cole był jednym z uczestników zaplanowanego meczu dawnych gwiazd z drużyną młodziaków z Wrocławia. Wystąpił w nim razem ze swoim dawnym kolegą z Chelsea, choć mniej znanym od niego, Steve Sidwellem. Towarzyszyło im kilka byłych rodzimych gwiazd: Jerzy Dudek, Tomasz Kuszczak, Michał Żewłakow i Mariusz Lewandowski. Największe zainteresowanie (fotki, wywiady) budził ten pierwszy. Trudno się dziwić, bo właśnie mija dwudziesta rocznica słynnego finału Ligi Mistrzów w Stambule, w którym jego Liverpool ograł po serii karnych Milan, a on zaliczył w nim pamiętny „Dudek Dance”.

W środę dogrywki, a tym bardziej karnych, nie było. Był za to żywy mecz, na którym raczej nikt się nie nudził. Życzyłem zwycięstwa Betisowi, bo już wcześniej wspominałem, że zawsze staram się wspierać tych potencjalnie słabszych. A Hiszpanie dopiero pierwszy raz grali w finale europejskich pucharów. Ale był jeszcze drugi powód, zdecydowanie ważniejszy – prawdziwi kibice. Dopingowali swoich przez cały mecz. Zajmowane przez nich sektory nie milkły na moment. I gdy Betis objął po kilkunastu minutach prowadzenie, i gdy potem przegrywał. Już widziałem oczami wyobraźni szaloną radość jego sympatyków po wręczeniu piłkarzom z Sewilli pucharu. Bo ci byli niesłychanie napompowani mentalnie, wierzyli, że są w stanie to osiągnąć. 

Chelsea wyglądała mdławo, a jej kibice jeszcze gorzej. Oglądali mecz po cichu, prawie nie reagując. Dopiero po przerwie, gdy ich piłkarze zaczęli strzelać bramki, z każdą kolejną mieli większą ochotę trochę powspierać ich dopingiem. A strzelili aż cztery, dobijając rywali, którzy stopniowo gaśli, aż zupełnie zgaśli.    

Szkoda mi sympatyków Betisu. Zasługują, by co roku występować w kibicowskiej Lidze Mistrzów. Ich piłkarzom jeszcze trochę do tego brakuje.   

▬ ▬ ● ▬

 

Galeria