Lepiej brzydko wygrać

We wtorek i środę wyłonionych zostało czterech półfinalistów rozgrywek Ligi Mistrzów. Nie bardzo rozumiem komentarze po jednym z meczów.

Mam na myśli mecz w Monachium i remis 1:1 Bayernu z Villarrealem. Nie twierdzę, że byłem pewny odpadnięcia w ćwierćfinale niemieckiej drużyny, bo oczywiście nie byłem. Ale nazywanie tego szokiem jest grubą przesadą.

Uważam, że Villarreal jest ciągle niedoceniany. Po losowaniu par ćwierćfinałowych uważano go za potencjalnie słabszego rywala razem z Benfiką Lizbona. Do końca nie wiem na jakiej podstawie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że grę w Lidze Mistrzów zapewnił sobie wyłącznie dzięki wygraniu Ligi Europy w ubiegłym sezonie, a nie zajęciu odpowiednio wysokiego miejsca w Primera Division.

Nie ma takiej historii i dorobku jak Real czy Atletico Madryt, ale to ciągle drużyna z jednej z najmocniejszych lig na świecie. Na pewno silniejszej od tej, w której występuje Bayern! Poza tym w poprzedniej rundzie zapewnił sobie awans sprawiając w Turynie ciężkie lanie Juventusowi, co też powinno dawać do myślenia.

Jeśli komuś nie odpowiada styl zaprezentowany w Monachium przez Villarreal (jeden celny strzał na bramkę), nie rozumie istoty futbolu. Odkąd w XIX wieku opracowano przepisy gry, ciągle wygrywa ten, kto jest skuteczniejszy. Czyli lepiej brzydko wygrać, niż pięknie przegrać. Nie powiem, żebym był entuzjastą tej teorii, ale akceptuję ją, skoro muszę. Dla trenera Unaia Emnery’ego zwycięstwem, w bilansie dwóch meczów, był remis uzyskany w Monachium. I temu podporządkował taktykę w rewanżu.

Jeśli ktoś chce używać słowa „szok”, pasowałoby idealnie do innego meczu. Bo jak inaczej opisać prowadzenie 3:0 Chelsea w Madrycie z Realem jeszcze na dziesięć minut przed końcem? Po porażce 1:3 u siebie przed tygodniem nie wierzyłem zupełnie nie tylko w awans drużyny z Londynu, ale tym bardziej w taki przebieg meczu. Po turbulencjach w klubie, związanych z restrykcjami nałożonymi na kolaborującego z Kremlem właściciela Romana Abramowicza, byłem pewny, że tak wyraźna porażka na Stamford Bridge stanowi kolejną tego smutną konsekwencję.

Wydarzenia na Santiago Bernabeu dowodzą niezbicie, że w piłce najważniejsza jest głowa, a nie nogi. Chyba piłkarze Realu uwierzyli jeszcze przed wyjściem na boisko, że trzeba tylko zaliczyć rewanż, bo awans już został zapewniony w Londynie. Dopiero w samej końcówce zdołali wrócić do równowagi i zdobyć bramkę, wyrównując bilans z pierwszego meczu, a w dogrywce dołożyć drugą, dającą awans, mimo ostatecznej przegranej 2:3.

Trzeba pochwalić piłkarzy Chelsea. Często gwiazdy tych najsłynniejszych klubów są postrzegane, niestety słusznie, jako banda rozkapryszonych wyrośniętych bachorów. Bo są też niestety rozpieszczane pod każdym możliwym i niemożliwym względem. Ale gdy ich klub zaczął się mocno chwiać pod ciężarem różnych ograniczeń, zamiast kaprysić pokazują, że mają przysłowiowe jaja. I walczą.

Spora w tym zasługa ich trenera Thomasa Tuchela. Nie słyszałem, żeby spłakiwał się na jakieś konferencji prasowej. Nie myśli o dezercji, nie szuka wymówek, tylko pokazuje jak powinie pracować piłkarski menedżer nawet w tak trudnych warunkach. Szacunek.

Żeby nie było za słodko, muszę piłkarzy Chelsea… zganić. Prowadząc 3:0 w Madrycie na dziesięć minut przed końcem, czyli mając kosmiczny wynik, trzeba go dowieść do końca! Biorąc pod uwagę wszystkie wspomniane zawirowania, wynik pierwszego meczu, przeszliby do historii klubu swoim wyczynem. Powinno boleć tym bardziej, że obie bramki dla rywali padły, po ich nieumiejętnym wyprowadzaniu piłki i jej stracie. A może za dużo wymagam? Bo przecież Real to też nie ułomki. Jednak się nie poddał i choć brzydko przegrał, to jednak awansował.

Wynik w Madrycie był chyba wymarzony dla menedżera Liverpoolu Jürgena Kloppa. Następnego dnia jego drużyna miała grać u siebie z Benfiką. I tak jak Real, w pierwszym spotkaniu wygrała na wyjeździe 3:1. Zamiast więc tłumaczyć swoim piłkarzom, że rywali nie wolno lekceważyć, mógł tylko podać przykład meczu z Madrytu.

Ten w Liverpoolu zakończył się remisem 3:3. Miejscowi piłkarze zaoszczędzili swoim kibicom na Anfield Road zbędnych emocji. Występując w mocno rezerwowym składzie prowadzili już 3:1, ale dali sobie wbić dwie bramki w końcówce, choć na pewno ich awans nie był przez moment zagrożony.

I na koniec o awanturze w Madrycie, czyli kolejnym ćwierćfinale w tym mieście, ale z Atletico w głównej roli. Po kosmicznym starciu Realu z Chelsea, następnego dnia bezbramkowo zremisowało z Manchesterem City, co przy wygranej Anglików w pierwszym meczu 1:0 oznaczało wyeliminowanie Hiszpanów.

Diego Simeone, argentyński trener gospodarzy, jak zawsze buzujący adrenaliną, naładował nią swoich piłkarzy na tyle, że gdy nie mogli strzelić upragnionej bramki dającej dogrywkę, spożytkowali nadmiar energii na zorganizowanie bijatyki w doliczonym czasie gry. Cały mecz brutalny na szczęście nie był, choć twardych starć oczywiście nie brakowało. Niestety smutne sceny w końcówce zaważyły na ostatecznym wrażeniu.

Jak to u Simeone, walka musi być do upadłego. Dosłownie, nawet gdy nie ma wymiernego przełożenia na wynik. Jego Atletico wiele razy po takiej grze brzydko wygrywało. Teraz uzyskało tylko brzydki remis, który niczego mu nie dał. Madryccy kibice potrafili jednak docenić zaangażowanie piłkarzy i chóralnymi śpiewami podziękowali im po końcowym gwizdku.

W półfinale Liverpool zagra z Villarrealem, a Real z Manchesterem City. Może być więc finał hiszpańsko – angielski, tylko hiszpański lub tylko angielski. Nie podejmuję się wskazać najbardziej prawdopodobnej opcji. Nie mam za to wątpliwości, bo trudno je mieć, które dwie ligi są zdecydowanie najsilniejsze w Europie.

▬ ▬ ● ▬