Miałem (nie)przyjemność...

Fot. Trafnie.eu

Coraz mocniej się zastanawiam, czy słowo „kompromitacja” nie jest najpopularniejszym związanym z polską piłką. Właśnie użyto go kolejny raz.

A użyto przed zbliżającym się meczem eliminacyjnym do mistrzostw Europy ze Słowenią. Stanowi jednak tylko tło dla wspomnień sprzed równo dziesięciu lat. Wtedy reprezentacja Polski też poleciała do Słowenii, by walczyć o awans do mistrzostw świata. Choć wtedy wierzyli w niego chyba już tylko niepoprawni optymiści. 

Miałem (nie)przyjemność być świadkiem tego meczu rozegranego w Mariborze. Pamiętam przyjemny dzień późnego lata. Ciepło, ale nie upalnie. I słonecznie, choć po południu słońce zaczęło chować się za chmury. Zadziwiające, że tak dobrze pamiętam pogodę w dniu aż sprzed dziesięciu lat, a za bardzo nie pamiętam meczu!

Gdy wygrzebuję go z pamięci, przypominam sobie, że bardzo szybko było źle. Do przerwy 0:2 i ostra walka serca z rozumem. Rozum podpowiadał – to już koniec. Serce liczyło na cud i może jeszcze jakiś zryw po przerwie odwracający losy rywalizacji? Niemożliwe... Skończyło się porażką 0:3.

Może niektórzy uznają to za kompromitację, ale zupełnie nie pamiętam Roberta Lewandowskiego, który pojawił się na boisku w drugiej połowie. O jego występie przypomniałem sobie dopiero wertując skład z meczu. Na jednym ze zdjęć z treningu (na końcu tekstu) znalazłem młodziaka wyglądającego jak dzieciak na tle starych reprezentantów, choćby Michała Żewłakowa. A to była przyszła światowa gwiazda.

Ciągle się zastanawiam i dochodzę do wniosku, który jednocześnie byłby pewnym moim usprawiedliwieniem - może po prostu słabych, bo przegranych w strasznych bólach meczów za bardzo się nie pamięta? Z tego powodu wyprawa do Słowenii była lekko przygnębiająca nawet przy wszystkich zaletach miejscowej kuchni, a szczególnie wina.

Czy porażka w Mariborze stanowiła rzeczywiście kompromitację? Biorąc pod uwagę co działo się wokół reprezentacji, wynik należy i tak uznać za niezły. Dziś już nie mam wątpliwości, że mecz został przegrany jeszcze zanim się zaczął.

Bardziej od boiskowych wydarzeń pamiętam dobrze wydarzenia przed i po spotkaniu. Na ostatnim treningu drużyny Leo Beenhakkera pojawiła się cała świta związkowych oficjeli. Rej wodził Kazimierz Greń, który pomógł wynieść na prezesa Grzegorza Latę i ciągle był jeszcze w jego łaskach licząc na zaspokojenie wybujałych ambicji.

Odnosiłem wrażenie, że przybyli na trening niczym wizytacja na lekcję nielubianego nauczyciela, by znaleźć na niego haki. Samotny dumny Holender, a wokół niego oni, nie mający żadnego respektu. Rozdzieleni niewidzialnym murem, doskonale jednak wyczuwalnym w toksycznej atmosferze towarzyszącej treningowi.

Odczucia znalazły przełożenie na fakty po ostatnim gwizdku sędziego. Prezes Lato zwolnił Beenhakkera komunikując to prosto do telewizyjnej kamery. O jego decyzji selekcjoner dowiedział się od dziennikarzy i był wściekły sugerując, że przynajmniej część delegacji z PZPN była lekko czy nawet mocno wstawiona.

Cała otoczka towarzysząca meczowi stanowiła rzeczywiście kompromitację. Dla mnie też pouczającą lekcję, jak istotne dla wyników drużyny są zawsze wydarzenia wokół niej, choć teoretycznie bezpośrednio z nią niezwiązane. Już wiedziałem, że mecz można czasami przegrać nie wychodząc jeszcze na boisko.

▬ ▬ ● ▬

Galeria