Mój przyjaciel...

Fot. Trafnie.eu

W wieku 82 lat zmarł Edson Arantes do Nascimento, bardziej znany pod pseudonimem Pele. Odszedł po długiej walce z chorobą nowotworową.

Spotkałem go dwa razy. Raz naprawdę, raz tylko w... wyobraźni. Może zacznę od tego drugiego przypadku, przed ośmioma laty, kiedy w Brazylii odbywały się finały piłkarskich mistrzostw świata. Gdy już wiedziałem, że na nie pojadę, wiedziałem też, że muszę odwiedzić Santos. Mistrzowskich meczów na kameralnym miejscowym stadionie nie rozgrywano, ale dla mnie był jednym z najważniejszych symboli brazylijskiego futbolu. Obiekt Santos FC, czyli klubu Pelego, „Króla Futbolu”. Spędził w nim niemal całą karierę.

Jako nastolatek przeczytałem książkę „Pele, Garrinha i piłka”, zbiór reportaży o brazylijskim futbolu. Dla mnie wtedy wręcz fascynujących, działających niesłychanie na wyobraźnię. Dlatego tak mocno pozostały w pamięci. W 2014 roku wreszcie miałem okazję te młodzieńcze wrażenia skonfrontować z rzeczywistością.

W Santosie zarezerwowałem pokój w, wybranym bardzo starannie, pensjonacie w dzielnicy Vila Belmiro. Gdy rano otworzyłem okno po drugiej stronie ulicy zobaczyłem białą fasadę Estádio Urbano Caldeira, pyszniący się w słońcu obiekt Santos Futebol Clube. Ten sam, który znałem z książki. Ten sam, na którym czarował Pele. To było jak spełnienie dziecięcych marzeń, jak odnalezienie zamku z ulubionej bajki, co piszę w pełni świadom strasznie banalnego wydźwięku owego określenia. Ale tak naprawdę było…

Przeszedłem przez ulicę, by spotkać się w mojej wyobraźni z Pele i jego kompanami z wielkiego Santosu. To przecież jeden z najsłynniejszych klubów świata! Wspomnę tylko, że w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku dwa razy zdobył najcenniejsze wtedy klubowe trofeum – Puchar Interkontynentalny. Wielki, legendarny Santos FC z Pele w składzie, z niezbyt wielkiego portowego brazylijskiego miasta.

Stadion, pod trybunami którego znajdowało się klubowe muzeum, sam przypominał fantastyczne muzeum. Na zewnątrz obok popiersia Pelego wielka płaskorzeźba przedstawiająca go w wyskoku po strzelonej bramce. Pod stopami na chodniku złota płyta, wśród innych zawodników, upamiętniająca zdobycie przez każdego wspomnianego Pucharu Interkontynentalnego. A w środku wiele zdjęć i informacji związanych z karierą „Króla Futbolu” w miejscowym klubie.

Gdy się już nasyciłem atmosferą Estádio Urbano Caldeira, pojechałem do centrum Santosu do nowo otwartego, zaledwie kilkanaście dni wcześniej, Muzeum Pelego. Wśród wielu eksponatów prawdziwe radio z jego dzieciństwa, za pośrednictwem którego słuchał transmisji z meczów razem ze swoim ojcem Dondinho, marząc o wielkiej karierze. Ojciec był profesjonalnym piłkarzem, a dla niego wielkim autorytetem. Uważał, że tylko dlatego nie zrobił wielkiej kariery, bo przeszkodziły mu w tym kontuzje. Matka nie pochwalała zainteresowań syna, bo kopanie piłki kojarzyło jej się głównie z biedą.

Pomyliła się, bo Pele zarobił dzięki tej profesji mnóstwo pieniędzy. Był genialnym piłkarzem, jako jedyny trzy razy zdobył mistrzostwo świata. Nazwanie go sławnym sportowcem to za mało. O spotkania z nim zabiegali królowie, prezydenci, gwiazdy wszelkich profesji. Stał się osobowością samą w sobie.

Ale ja będę go zawsze pamiętał jako niezwykle skromnego człowieka. Miałem okazję spotkać Pelego w 1996 roku podczas mistrzostw Europy w Anglii. Był wtedy twarzą jednej z firm finansowych, która umożliwiła stacjom telewizyjnym przeprowadzenie z nim wywiadów na tle ścianki z jej logo. Gdy jedna ekipa telewizyjna zwija sprzęt, a kolejna swój rozstawiała, do salki wpuszczano po kilku dziennikarzy prasowych, by w ciągu tych kilku minut też mogli z Pele porozmawiać.

Udało mi się zadać mu jedno pytanie. Powiedziałem, że jestem z Polski i byłem ciekawy jakie ma skojarzenia w piłką w tym kraju. Gdy zaczął opowiadać, robił to w taki sposób, że zacząłem się zastanawiać, kto tu jest gwiazdą, on czy ja? Wspomniał o Kazimierzu Deynie. Wystąpili razem w filmie fabularnym „Ucieczka do zwycięstwa”, w którym grupa jeńców wojennych rozgrywa mecz piłkarski w nazistowskim obozie podczas drugiej wojny światowej.

Choć prawie nigdy nie prosiłem o autografy nawet największe gwiazdy, z którymi dane mi było rozmawiać, bo czułbym się trochę niezręcznie, tym razem zdecydowanie postanowiłem złamać żelazną zasadę. Wyciągnąłem wizytówkę, jedyny kawałek papieru, który posiadałem, i podsunąłem jej odwróconą białą stronę Pelemu. Zaczął po angielsku „To” (dla), potem było moje imię, następnie już po portugalsku „do amigo” (przyjaciela), a pod tym bezcenne zamaszyste zawijasy - Pele.

Gdy dziś patrzę na ten kawałek papieru, już oprawiony w ramkę (!), cieszę się, że kiedyś złamałem jedną z życiowych zasad. Dzięki temu przez resztę życia będę mógł wspominać Pelego jako swojego przyjaciela...

▬ ▬ ● ▬

Galeria