Może pora skojarzyć fakty?

Fot. Trafnie.eu

Zbigniew Boniek kolejny raz potwierdził, że nie ma zamiaru zwalniać Jerzego Brzęczka z posady selekcjonera. Niby żadna niespodzianka, ale...

Ale już trafiłem na komentarz, że to wcale nie jest takie pewne. Nie podniecam się jednak tak jak inni ewentualną dymisją selekcjonera. Zastanawia mnie co innego. Jak to możliwe, że reprezentacja ciągle nie spełnia oczekiwań kibiców i mediów? Albo inaczej – dlaczego te oczekiwania są ciągle tak wielkie?

No to próba przeganiania ze stanowiska trenera, który wygrał ostatnie eliminacje do mistrzostw Europy i następnie utrzymał się w Dywizji A Ligi Narodów, co było jego celem, jest tego najlepszym przykładem. A jeszcze ciekawsze są oczekiwania odpowiedniego stylu gry, czyli, jeśli dobrze rozumiem, by polska reprezentacja nie tylko lała potencjalnie silniejszych od siebie, ale jeszcze robiła to w porywający sposób.

Brzęczek z pewnością nie jest trenerskim ideałem, ale znęcanie się nad nim z tego powodu stanowi już spore przegięcie. Bo nie jest też takim zupełnym nieudacznikiem, jakiego niektórzy próbują z niego zrobić. To nie jego wina, że jest… Brzęczkiem. Bo czy można mieć pretensje za brak doświadczenia w pracy trenerskiej, z pewnością przydatnego czy wręcz niezbędnego, przy prowadzeniu reprezentacji? Dobre pytanie, tylko trzeba je zadać temu, który go zatrudniał. Chyba powinien wiedzieć kogo zatrudnia.

Cały czas pozostaje dla mnie swoistym fenomenem wiara w nieograniczone wręcz możliwości drużyny, którą Brzęczek prowadzi. Słusznie zauważono, co nie było zresztą specjalnie odkrywcze, że za swojej kadencji nie wygrał jeszcze z żadnym liczącym się w Europie rywalem. Tylko, że kilku jego poprzedników – Adam Nawałka, Waldemar Fornalik, Franciszek Smuda, że skończę analizę tylko na trzech ostatnich, też nie wygrało!

W tym momencie ktoś powinien się obruszyć – jak to nie, a zwycięstwo z Niemcami? No właśnie, doszedłem do wniosku, że ten mecz stał się źródłem narodowych nieszczęść, czyli pompowania oczekiwań ponad miarę w ostatnich latach.

Oczywiście Polacy ograli Niemców w Warszawie i byli to wtedy nawet aktualni mistrzowie świata. Tylko że stanowili jedynie cień drużyny, po której zachowali nazwę. Pisałem już o tym nie raz, ale ciągle trzeba przypominać. Joachim Löw posłał do boju kogo wtedy miał oprócz tych, których posłać nie mógł z powodu kontuzji i decyzji o zakończeniu kariery.

I nawet ta resztka kompletnie zdominowała piłkarzy Nawałki w pierwszej połowie, rażąc na szczęście nieskutecznością. Odwrotnie od naszych zuchów zadziwiających skutecznością po przerwie, bo za taką trzeba uznać zdobycie dwóch bramek przy, jeśli dobrze pamiętam, czterech oddanych strzałach.

Biorąc pod uwagę, że było to pierwsze w historii zwycięstwo nad sąsiadami, do tego naznaczone silnym podtekstem historycznym, nie mającym nic wspólnego z piłką, łatwiej zrozumieć dlaczego zrobiono z niego wydarzenie ważniejsze od bitwy od Grunwaldem.

Podobno w takich momentach rodzi się drużyna. I ta Nawałki podobno narodziła się właśnie wtedy. Świetnie, tylko trzeba jeszcze prawidłowo ocenić jej możliwości. A te w konfrontacji z Niemcami, już w normalnej dyspozycji, zostały zweryfikowane rok później we Frankfurcie. Polska przegrała 1:3, choć podkreślano, że zagrała lepiej niż w Warszawie, co było zresztą prawdą! To był prawdziwy sprawdzian możliwości obu drużyn. Nikt nie miał jednak ochoty dwóch opisanych faktów skojarzyć.

I na bazie „pogromców Niemców” w kolejnych latach budowano mit drużyny. Może dlatego nikt nie zauważył, że na Euro 2016, gdy dotarła do ćwierćfinału, co uznano niemal za sukces na miarę zdobycia mistrzostwa świata, też nie pokonała żadnego z liczących się w Europie rywali (Niemcy, Szwajcaria, Portugalia)! Odniosła jedynie dwa najskromniejsze z możliwych zwycięstwa (Irlandia Północna, Ukraina).

Może więc wreszcie pora skojarzyć fakty, zejść na ziemię, zamiast oczekiwać cudów od drużyny, co od lat podkreślam, średniej klasy europejskiej?

▬ ▬ ● ▬