Na razie piękne marzenia

Fot. Trafnie.eu

W europejskich pucharach toczy się walka o awans do ćwierćfinału. Obejrzałem dwa mecze, w których wystąpiły znane firmy. Jakie wnioski?

Najważniejsze europejskie klubowe rozgrywki mają w nazwie mylne słowo „liga”, z którym łączy ich niewiele. Chyba po to zastosowano je przed laty, by dodać rywalizacji większego znaczenia. Tak przynajmniej sobie ów zabieg tłumaczę. Bo liga to coś większego, stabilniejszego. W pucharze ciągle zmiany, ciągle się kurczy, bo regularnie ktoś przecież odpada. „Liga” brzmi zdecydowanie solidniej.

Ale i Liga Mistrzów, i Liga Europejska to przecież rozgrywki pucharowe, które tylko w swojej środkowej części odbywają się systemem na wpół ligowym, bo rozgrywanym w grupach. Najważniejsze, że dzięki temu najlepsze drużyny mają z urzędu zagwarantowane więcej meczów i dzięki temu więcej pieniędzy do podziału.

Teraz walczą o te najlepsze premie, czyli już o ćwierćfinał. Z meczów rozgrywanych w tym tygodniu obejrzałem dwa, jeden w Lidze Mistrzów, drugi w Lidze Europejskiej. Dobra okazja, by porównać ich poziom i przekonać się, czy różnica jest rzeczywiście tak ogromna.
Najpierw rewanżowy pojedynek Realu z Romą w Madrycie.

Po pierwszym meczu w Rzymie wszystko wydawało się jasne. Hiszpanie wygrali przecież 2:0. Nie za wiele więc powodów, by się tym meczem podniecać jeszcze przed jego rozpoczęciem. Gdybym go nie oglądał, sam wynik pewnie zniechęciłby mnie nawet do poznania szczegółów. Wygrana Realu 2:0, czyli kolejne niezagrożone zwycięstwo. Nic bardziej mylnego…

Bramkarz Wojciech Szczęsny stwierdził po meczu, że gdyby jego Roma prowadziła 3:0, nikt nie powinien być zdziwiony. I muszę stwierdzić, że na pewno nie stracił kontaktu z rzeczywistością. Obie drużyny nie pozwoliły się nikomu nudzić. Szczególnie komuś takiemu jak ja, niezaangażowanemu emocjonalnie, po żadnej ze stron. Szybkie tempo, mnóstwo akcji i bramkowych okazji. Ale te trzeba jeszcze wykorzystać. Dlatego Szczęsny z kolegami nie zagrają w ćwierćfinale.

Czyli mecz naprawdę fajny do oglądania, a wniosek będzie trochę przekorny. Dotyczy przecież Realu, który zawsze mierzy w cele najwyższe, więc trzeba od niego też wymagać najwięcej. Obawiam się, że ktoś, groźniejszy i skuteczniejszy (!) niż Roma, już w ćwierćfinale może mu zafundować pożegnanie z Ligą Mistrzów. Nie da się jej wygrać, pozwalając rywalom tak wjeżdżać we własne pole karne, jak to robią zawodnicy Zinedine Zidane. A on mi na trenerskiego orła nie wygląda, więc trudno spodziewać się radykalnej poprawy.

Następnego dnia obejrzałem spotkanie w Lidze Europejskiej. Angielski klasyk, Liverpool kontra Manchester United, zapowiadał się frapująco. Po jego zakończeniu nie rozumiem dlaczego odpadniecie tej drugiej drużyny z Ligi Mistrzów na jesieni uznano za niespodziankę. Trzecie miejsce w grupie i tak było sukcesem, jeśli o jej klasie miałby świadczyć wyłącznie czwartkowy mecz. Manchester United przegrał w Liverpoolu 0:2, będąc tylko tłem dla gospodarzy. To nie jest w tej chwili drużyna, tylko najwyżej kadra zawodników. Kto nie rozumie różnicy, nie rozumie dlaczego nie są oni w stanie w tym sezonie za wiele osiągnąć.

Niedawna wypowiedź trenera Louisa van Gaala, że Man Utd musi zdobyć w ostatnich dziewięciu kolejkach Premier League 27 punktów, by awansować do Ligi Mistrzów, wydaje się zabawna. Co miałby w niej robić poza liczeniem zarobionej kasy? To dla niego obecnie rozgrywki zupełnie innej prędkości.

A Liverpool? Pod okiem Jurgena Kloppa waleczny, walczący, skuteczniejszy niż rywale, których potrafił zdominować. Jeśli marzy mu się jednak w przyszłości ćwierćfinał, tyle że Ligi Mistrzów, jest dopiero na początku długiej drogi. Od triumfu w Stambule minęło już jedenaście lat. Na kolejny trzeba będzie jeszcze sporo poczekać. Na razie nawet mistrzostwo Anglii jest tylko pięknym marzeniem.

▬ ▬ ● ▬