Naprawdę cenny wynik

Reprezentacja Polski pokonała w Warszawie Andorę 3:0 w drugim meczu eliminacyjnym do mistrzostw świata. Wbrew pozorom nie był tak łatwy, jak…

Jak się wielu wydawało. Bo jeszcze przed rozpoczęciem eliminacji rodzime media dopisały swojej reprezentacji trzy punkty w tym meczu. Czyli jednym z takich, które można wyłącznie… przegrać. Bo nawet, gdy się wygra, nie jest to żadne zwycięstwo, tylko obowiązek. Nikt więc chwalić nie będzie, najwyżej jeszcze trochę pomarudzi, że styl nie ten, że wygrana za niska, itp., itd.

W przerwie marudzenia też było sporo. Wynik 1:0 nie oddawał bowiem wiernie przebiegu gry. Stwierdzenie, że w polskiej bramce mógłbym stanąć ja, nie będzie w najmniejszym nawet stopniu efekciarskie. Największym zagrożeniem dla Wojciecha Szczęsnego był on sam. Dzielni piłkarze z Andory nie stanowili bowiem żadnego zagrożenia, więc musiał nieustannie pracować nad własną koncentracją, której brak zarzucili mu krytycy po pierwszym eliminacyjnym starciu w Budapeszcie.

Goście w meczu nie oddali na jego bramkę żadnego strzału! Choć w oficjalnych statystykach zapisano im jeden, wydaje mi się, że niesłusznie. I chyba wiem, o jaką sytuację chodzi, bo tak jak Szczęsny, mam nadzieję, nieustanie próbował się koncentrować, tak jak, nieustannie koncentrowałem się, gdy piłkarze Andory przekraczali środkową linię, by ewentualnie nie przeoczyć tej sytuacji, w której polski bramkarz zostanie zmuszony do interwencji.

Zmuszony nie został, bo za strzał na bramkę uznano jedynie uderzenie głową, raczej jego nieudaną próbę, gdy piłka przekroczyła końcową linię kilka dobrych metrów od słupka. Na tym ofensywna aktywność Andorczyków się zakończyła.

Niestety w pierwszej połowie obraz gry pod ich bramką nie wyglądał o wiele lepiej. Przynajmniej jeśli chodzi o strzały. Goście wystąpili w ustawieniu z dziesięcioma obrońcami podzielonymi na trzy linie 5-2-3. Tych trzech w przodzie, co mógłby sugerować przedstawiony schemat, nie było bynajmniej napastnikami, ale pierwszą linią przeszkadzającą Polakom w rozgrywaniu piłki.

Piłkarze Paulo Sousy męczyli się strasznie, o czym świadczą statystyki, moim zdaniem nie przekłamane. Otóż w całym meczu strzelali na bramkę 26 razy, ale tylko cztery razy celnie! Należy więc się cieszyć, że aż trzy z tych uderzeń były skuteczne.

Gdy rywale ustawili zasieki w trzech liniach, bezcenne okazały się umiejętności Roberta Lewandowskiego. Bo właśnie on zdobył pierwszą bramkę po półgodzinie gry pięknym strzałem z półobrotu po dośrodkowaniu z rzutu wolnego. Bramkę w takich meczach zawsze najważniejszą, jak z każdym przeciwnikiem wyłącznie się broniącym. Bo wtedy jedyne sensowne pytanie brzmi – czy uda się go wreszcie „napocząć”, a jeśli się uda, to kiedy? Lewandowskiemu udało się jeszcze raz w drugiej połowie, a w samej końcówce trzeciego gola dorzucił debiutujący w reprezentacji Karol Świderski.

Wynik naprawdę należy uznać za cenny, biorąc pod uwagę, że został uzyskany dzień po remisowym spotkaniu Słowacji z Maltą oraz porażce Irlandii z Luksemburgiem, a w tym samym dniu Hiszpanom udało się dopiero w ostatniej minusie doliczonego czasu gry strzelić bramkę dającą zwycięstwo nad Gruzją.

Powinni więc mieć się z pyszna ci, którzy doradzali Paulo Sousie, by na Andorę posłał rezerwowy skład, by ten pierwszy odpoczął przed meczem z Anglią. Gdyby nie posłał do boju tego najlepszego, który zaprezentował nieprzeciętne umiejętności, szczególnie przy pierwszej bramce, nie wiem jak mecz w Warszawie by się zakończył...

▬ ▬ ● ▬