Niebieskie ptaki są… czerwone

Vincent Tan – bohater ostatniego weekendu w angielskim futbolu. Na Anfield Road przyćmił wyczyny samego Luisa Suáreza. To nie żart, niestety.      

Podarunek bogacza - zawsze tkwi w nim jakiś haczyk. Nie pamiętam kto to napisał, ale wiem, że sprawdza się bez pudła. Tym razem w Cardiff. W Polsce walijskie miasto kojarzy się od 2007 roku z ogłoszeniem krajów-gospodarzy EURO 2012. W Wielkiej Brytanii od pewnego czasu z biznesmenem z Malezji, którego majątek szacuje się na 1,3 miliarda dolarów. Niejaki Vincent Tan, ojciec jedenaściorga dzieci, przed trzema laty stał się właścicielem klubu Cardiff City. Uratował go przed bankructwem spłacając długi i ruszył do ofensywy. A ten w ostatnim sezonie wrócił, po 51 latach, do angielskiej ekstraklasy. Jednocześnie nowy właściciel stał się… znienawidzony przez własnych kibiców.

Postanowił rządzić klubem jakby był fabryką w jego rodzinnej Malezji. Dlatego zmienił barwy Cardiff City z niebieskich na czerwone. Tłumaczył, że ten drugi kolor jest synonimem szczęścia, a kibice nie powinni narzekać, tylko być mu wdzięczni za wszystko co zrobił. Trzeba być pozbawionym wyobraźni, albo wdrapać się na wyjątkowe poziomy narcyzmu, by kazać grać w czerwonych koszulkach drużynie noszącej przydomek „Bluebirds”!

Pan właściciel miał coraz większy apetyt, by czynnie uczestniczyć w życiu klubu, więc nie szczędził menedżerom swych uwag dotyczących składu drużyny. Nie udało mu się tylko zmienić nazwy klubu na Cardiff Dragons (czerwony smok jest symbolem Walii i został wyeksponowany w nowym herbie klubu).    

Przestałem się dziwić czemukolwiek, gdy obejrzałem w internecie filmik nakręcony przez podwładnych Vincenta Tana na jego sześćdziesiąte urodziny [to trzeba zobaczyć!]. Wyznają w nim bezgraniczne uwielbienie dla swego pana i władcy. Wysiada przy tym nawet kult jednostki kolejnych dyktatorów w Korei Północnej!

Malezyjski biznesmen ostatnio znielubił szkockiego menedżera drużyny. Malky Mackay nie tylko wywalczył z nią awans do ekstraklasy, ale w odróżnieniu od właściciela cieszy się ogromną popularnością wśród kibiców. Przed tygodniem miał otrzymać od niego maila z sugestią, że albo poda się do dymisji, albo zostanie pogoniony z klubu.

Jeszcze przed rozpoczęciem sobotniego meczu z Liverpoolem na Anfield Road kibice z Cardiff zaczęli skandować nazwisko menedżera, jednocześnie każąc się wynosić z klubu Tanowi. Później, w tym jednoczesnym koncercie poparcia i drwin, wsparli ich sympatycy Liverpoolu. Obecny na trybunach Tan nie miał zbyt ciekawej miny. Stał się głównym (anty)bohaterem popołudnia, koncentrując na sobie nawet większą uwagę niż grający rewelacyjnie kolejny mecz Luis Suárez.

Cardiff City przegrał 1:3, a Mackay twardo stwierdził na konferencji prasowej po meczu, że na pewno do dymisji się nie poda, co zapowiadało kolejny etap pozaboiskowych przepychanek. W rolę negocjatora wcielił się prezes klubu Mehmet Dalman. W niedzielę poprzez klubową stronę internetową wezwał do otwartego dialogu i przyznał, że jego rolą jest stworzenie warunków do tego. Zakomunikował, że Mackay pozostanie menedżerem „w przewidywalnej przyszłości, aż coś się nie wydarzy”.

A wydarzy się na pewno. W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia jego drużyna (ma cztery punkty przewagi nad strefą spadkową) gra kolejny mecz ligowy z Southampton. Najgorsze jednak, że właściciel klubu nadal nie gra w tej samej drużynie co jej menedżer i kibice. I wątpię, by kiedykolwiek zagrał…

▬ ▬ ● ▬