Niezatapialny

Fot. Trafnie.eu

W zapowiedziach przed drugą kolejką Ligi Mistrzów najwięcej uwagi poświęcano jednemu meczowi i jednemu trenerowi. Chyba nawet w odwrotnej kolejności.

Mowa o meczu Barcelony z Paris Saint-Germain. Teoretycznie zapowiadał się szlagierowo, choć odniosłem wrażenie, że w mediach równie sporo miejsca poświęcano występowi jednego aktora, który anonsowano ze zdecydowanie większym podnieceniem. W głównej roli miał znów wystąpić (który to już raz?) José Mourinho.

Chciałem napisać, że jego obsada w tej roli była naprawdę niezwykła, ale szybko się zorientowałem, że byłoby to nierozsądne. Bo cóż jeszcze niezwykłego mogłoby się wydarzyć w przypadku Mourinho? Bądźmy poważni, jeśli ktoś jest „The Special One”, czy można się czemukolwiek dziwić w jego wykonaniu?

Chyba tylko jemu los mógł napisać taki scenariusz. Prowadzona przez Mourinho turecka drużyna Fenerbahçe Stambuł przegrała przed miesiącem baraże o udział w Lidze Mistrzów, co zakończyło się jego dymisją. Odprawiła ją z prestiżowych rozgrywek Benfica Lizbona, która następnie zaliczyła w pierwszej rundzie jej fazy ligowej wstydliwą porażkę u siebie z azerskim Qarabağ Ağdam, co z kolei oznaczało dymisję trenera Portugalczyków, Bruno Lage. I swojego niedawnego „oprawcę” zastąpił właśnie Mourinho, wracając do Benfiki po ćwierć wieku!

Ale to jeszcze nie koniec, bo jak w filmach Alfreda Hitchcocka, zaczęło się (dosłownie) od trzęsienia ziemi, a później napięcie jeszcze wzrosło. W pierwszym meczu w Lidze Mistrzów po angażu do Benfiki, Mourinho przyjechał we wtorek do Londynu, by zmierzyć się z Chelsea, czyli z zespołem, z którym trzy razy zdobywał mistrzostwo Anglii.

Nie oczekiwałem, że zostanie na Stamford Bridge przyjęty z honorami za dawne zasługi. Pamiętam, że kibicami Chelsea, już jako menedżer Manchesteru United, miał na pieńku. Dlaczego? Nawet nie będę próbował rozwijać tematu, bo to temat na książkę. Łatwiej byłoby chyba wymienić tych, z którymi Portugalczyk zachował wzorowe relacje. Jak gdzieś jest za spokojnie, wystarczy tam go posłać i można być pewnym, że za jakiś czas wybuchnie wulkan, choć nigdy tam wulkanów nie było.

Miałem szczęście być na meczu, który stanowił apogeum jego trenerskiej kariery. W 2010 roku w finale Ligi Mistrzów prowadzony przez niego Inter Mediolan pokonał w Madrycie 2:0 Bayern Monachium, zdobywając dla włoskiego klubu ponownie, po dziesiątkach lat oczekiwać, wymarzony Puchar Mistrzów.

Ale rywalizacja na Santiago Bernabeu stanowiła swoisty mecz w meczu. Odbywała się przecież na stadionie Realu, z którym Mourinho miał za chwilę, tak spekulowały media, podpisać kontrakt. Dlatego po końcowym gwizdku śledzono i analizowano dosłownie każdy jego ruch, każdy gest, by na tej podstawie znaleźć odpowiedź na intrygujące pytanie – zostanie już w Madrycie czy pozostanie w Interze?

W tym momencie był najgorętszym towarem na trenerskim rynku. Ostatni raz. Wybrał Real, ale nie spełnił ogromnych aspiracji hiszpańskiego giganta. I potem było już z górki. Choć odnosił sukcesy w europejskich pucharach (wygrana Liga Europy w Manchesterem United i Liga Konferencji z AS Roma), jego nazwisko nie robiło takiego wrażenia jak wcześniej.

Coraz częściej zwracał uwagę swoimi pozaboiskowymi występami, niż wynikami prowadzonych przez siebie drużyn, demonstrując wielkie umiejętności socjotechniczne. Ten inżynier dusz zawsze potrafi obsadzić się w głównej roli, gdziekolwiek się nie pojawi. Dlatego nie mam wątpliwości, że nigdy nie zginie.

Nie wiem jak długo popracuje w Benfice, ale wiem, że gdzie się później nie znajdzie, będzie witany z prawdziwą pompą. Mistrz autokreacji, jedna z najbarwniejszych postaci we współczesnym futbolu, jest bowiem niezatapialny, bez względu na osiągane wyniki. A we wtorek w Londynie jego Benfica przegrała w Chelsea 0:1...

▬ ▬ ● ▬