O jedną bramkę za daleko

Fot. trafnie.eu

Znów się nie udało w meczu ostatniej szansy. Polska zremisowała z Mołdawią 1:1. Ale podobno jeszcze nie wszystko stracone. Tak przekonuje prezes PZPN.

Wystarczy przeanalizować statystyki. Kiedy reprezentacja Polski awansowała do finałów mistrzostw świata czy Europy? Zawsze, gdy to rywale byli pod ścianą, nie ona, zaczynając od słynnego spotkania na Wembley w 1973 roku. Anglia musiała wygrać, a tylko zremisowała, w swoim meczu ostatniej szansy. To bardzo swojsko brzmiące określenie, do którego zdążyliśmy się przyzwyczaić szczególnie w ostatnich kilku dziesięcioleciach.

Pojedynek w Kiszyniowie z Mołdawią był kolejnym w historii polskiej piłki z tej niekończącej się serii. Bardziej po ludzku można by go nazwać „meczem oszukiwania samego siebie”. Zawsze gdy drużyna nie gra za dobrze, wcześniej czy później (raczej wcześniej) do takiego dochodzi. Żaden trener czy piłkarz nie powie przecież, że już nie mamy szans na awans, bo zaraz ktoś próbowałby pozbawić go obywatelstwa. I zaczyna się akcja „damy radę”. A później z reguły brakuje tej jednej bramki, by nie przegrać, albo wygrać – w zależności od sytuacji.

Spotkanie z Mołdawią w dobrze znany scenariusz wpisało się idealnie. Miało być zwycięstwo, by zachować szanse na awans do mistrzostw świata, jest remis. Szanse przepadły… Wystarczyło otworzyć zaraz po meczu jakąś stronę internetową, by to przeczytać. Ale prezes Boniek mówił, że nie. Że szanse jeszcze są (raczej hipotetyczne), trzeba wygrać wszystkie cztery mecze do końca eliminacji. Jaki z tego wniosek? Będzie kolejny mecz ostatniej szansy!!! Tym razem we wrześniu z Czarnogórą na Narodowym.

Gdy prezes udzielał w Kiszyniowie wywiadu, kilkanaście metrów dalej polscy kibice wychodzący ze stadionu zaintonowali dobrze znane: „PZPN, PZPN, jeb…, jeb… PZPN”. Przecież nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Uwaga nie tylko do Bońka, także trenera Fornalika, który na konferencji prasowej zadeklarował, że do dymisji się nie poda.

Całe szczęście, że Lewandowski z Błaszczykowskim zmajstrowali akcję zakończoną bramką. Przynajmniej nikt nie powie, że tym z Borussii znów się nie chciało. Bo chciało się nie tylko im. Paradoks polega na tym, że mecz ostatniej szansy był naprawdę do wygrania. Szczególnie w pierwszej połowie zuchy Fornalika hasały po murawie aż miło było patrzeć. Dopóki nie straciły bramki. Czego więc zabrakło? Skuteczności. Głównie Maciejowi Rybusowi, który miał wymarzoną sytuację na 2:0. Ale zrzucanie całej winy na niego byłoby uproszczeniem.

Na pocieszenie pozostaje fakt, że mołdawscy piłkarze i kibice cieszyli się z remisu, jak ze zwycięstwa. Ale owym stwierdzeniem za długo pocieszyć się nie da. Szczególnie jak posłucha się, co powiedział Artur Boruc:

„Takie mecze musimy wygrywać jeśli chcemy iść do przodu, robić postępy. Mołdawia nie jest przecież wielkim rywalem”.     

No nie jest. A przecież do końca eliminacji trzeba już tylko wygrywać i to z lepszymi. Jak? Chyba nie tylko ja chciałbym wiedzieć.

    ▬ ▬ ● ▬

Galeria