2014-03-10
Obłudny kiełbasiarz w tarapatach
Jaki był najważniejszy mecz w ostatniej kolejce Bundesligi? Ten, który dopiero się zaczął w Monachium. I nikt nie wie kiedy może się skończyć.
Spotkania Bundesligi nie odbywają się w poniedziałki. Ale to jest wyjątkowe. I towarzyszy mu wyjątkowe zainteresowanie. Mecz do jednej bramki, w którym nic nie można wygrać, najwyżej mniej przegrać. Na placu boju tylko jeden zawodnik. Za to jaki - człowiek, wobec którego nie sposób pozostać obojętnym.
W poniedziałek rozpoczął się w Monachium proces Uli Hoenessa, prezesa Bayernu Monachium. Media, nie tylko niemieckie, poświęciły mu w ostatnich dniach więcej miejsca niż zapowiedzi spotkań ostatniej kolejki Bundesligi. Pan prezes oskarżony jest o oszustwa podatkowe. I to niemałe. Zataił przychody w wysokości ponad 33,5 miliona euro, od których powinien zapłacić podatek ponad 3,5 miliona euro. To już poważne przestępstwo, szczególnie według obowiązującego w Niemczech prawa. Oskarżonemu grozi do dziesięciu lat więzienia.
Hoeness, syn rzeźnika, rozwinął rodzinny biznes w świetnie prosperującą firmę wędliniarską. Ale przede wszystkim był bardzo utytułowanym piłkarzem. Z reprezentacją Niemiec zdobył mistrzostwo świata. Z Bayernem wszystkie najcenniejsze puchary. Po zakończeniu kariery pozostał związany z monachijskim klubem, najpierw jako menedżer, a następnie prezes. Współtworzył jego dzisiejszą potęgę.
Trudno znaleźć drugą tak antypatyczną postać we współczesnej piłce. Uli zdążył poobrażać kogo się tylko dało. Największy rywal w Bundeslidze to dla niego „regionalna drużyna z Dortmundu”. Barcelonę i Real nazwał bankrutami, a najwyżej jednemu - dwóm piłkarzom z tych klubów dawał szansę na grę w Bayernie. Romana Abramowicza z Chelsea zwyzywał od mafiosów, a Zlatana Ibrahimovicia ochrzcił „sfrustrowaną primadonną”, z którą zawsze są problemy…
Los już raz okrutnie go skarcił za bezgraniczną bezczelność. Przed dwoma laty Bayern przegrał na własnym stadionie finał Ligi Mistrzów z Chelsea. Mina, jaką miał Uli po zakończeniu meczu, warta była wszystkich pieniędzy. Także tych, które schował na szwajcarskich kontach. Wydawało się, że trudno o większe upokorzenie. A jednak…
Okazało się, że ten, który poucza innych i nakazuje jak mają żyć, jest zwykłym oszustem. W ubiegłym roku sam zgłosił się do urzędu skarbowego i zaczął kajać. Nie miało to jednak nic wspólnego z wyrzutami sumienia, tylko z chłodną kalkulacją. Niemieckim urzędnikom udało się kupić informacje o tajnych kontach swych obywateli, więc ci wiedząc, że i tak wpadną, postanowili przyznać się do winy, licząc na okoliczności łagodzące. Hoeness jest jednym z nich.
Miałem nadzieję, że Bayern po ujawnieniu afery wywali go z prędkością światła. Niestety klub postanowił obłudnie trzymać poziom swojego prezesa. Oszust podatkowy zasiadł więc na ławie oskarżonych w procesie w Monachium jako wciąż jego szef.
Takie przekręty jak Hoenessa już się zdarzały i zdarzać będą. Dlaczego więc akurat jemu towarzyszy rekordowe zainteresowanie? Powody są co najmniej dwa.
Rzadko się zdarza, by równie zadufany goguś został tak upokorzony. Lud lubi, gdy ręka sprawiedliwości dopada takich cwaniaczków. A już zupełnie się nie zdarza, by ktoś ostatnio pokonał Bayern. Ten w sądzie w Monachium, w osobie swojego prezesa, może tylko przegrać. Rywale sfrustrowani wcześniejszymi porażkami na boisku będą więc mogli chociaż trochę odreagować. Jeśli okaże się, że Hoeness trafi do więzienia, nawet nie trochę…
▬ ▬ ● ▬