Obym w przyszłości...

Fot. Trafnie.eu

Po dwóch poniedziałkowych meczach EURO 2024 w Niemczech zapanowała euforia. Ja jednak bardziej od zwycięstwa gospodarzy pamiętać będę co innego.

Analizując terminarz rozgrywek jeszcze przed rozpoczęciem turnieju nie miałem wątpliwości, że ustawiono go pod gospodarzy. Zresztą chyba tylko wyjątkowo naiwny mógłby sądzić inaczej. Zwycięzca grupy A, czyli już wiadomo, że Niemcy, zagra w pierwszej rundzie fazy pucharowej, jeszcze nie wiadomo z kim, w Dortmundzie. Czyli na dużym stadionie, który dobrano właśnie pod gospodarzy, by zmieścić jak najwięcej chętnych ich oglądania. Należało spełnić tylko jeden warunek – musieli zająć pierwsze miejsce w grupie.

W ostatnim spotkaniu grupowym długo się wydawało, że upragnione miejsce odbiorą in Szwajcarzy, którzy prowadzili 1:0. Jednak w końcówce Niemcy zdołali wyrównać po strzale głową Niclasa Füllkruga, który stał się wręcz narodowym bohaterem, i w kraju gospodarza zapanowała euforia. Przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Wydaje mi się, że miejscowych kibiców ten wyszarpany remis ucieszył bardziej niż wcześniejsze dwa zwycięstwa.

Gdy wyrównującą bramkę zdobył Füllkrug, Fan Zony zorganizowanych w wielu miastach eksplodowały jak wulkan, co następnego dnia rano obejrzałem w telewizyjnych wiadomościach. A gdy wracałem w Stuttgarcie z meczu Węgrów ze Szkotami, spotkałem w tramwaju taką rozentuzjazmowaną grupę prosto z miejscowej Fan Zony.

Niemcy coraz mocniej wierzą w swoją drużynę, jak nie oczekiwali od niej za wiele przed mistrzostwami. To był bardzo dobry… znak. Jeśli pamiętam w 2014 roku, gdy po raz ostatni zdobywali mistrzostwo świata, też przez turniejem nikt specjalnie na nich nie liczył. Czy będzie teraz powtórka w mistrzostwach Europy?

Na razie zaliczyłem powtórkę wyjątkowo dramatycznej sytuacji. Tę sprzed trzech lat z Kopenhagi, z meczu Duńczyków z Finami oglądałem w telewizji. Christian Eriksen padł wtedy nieprzytomny na murawę wskutek nagłego zatrzymania akcji serca. Mecz wstrzymano, gdy za stworzoną naprędce zasłoną lekarze walczyli o jego życie. Przypomniałem sobie tę sytuację natychmiast, gdy w drugiej połowie meczu Węgrów ze Szkotami w Stuttgarcie doszło do zderzenia bramkarza tej drugiej reprezentacji, Angusa Gunna, z napastnikiem pierwszej – Barnabásem Vargą, który też padł na murawę. Do nieprzytomnego zawodnika natychmiast podbiegł lekarz, a po niezwykle dynamicznych znakach jakie dawał jeden z członków sztabu medycznego domagając się dostarczenia noszy, widać było, że jest bardzo źle.

W odróżnieniu od sytuacji z Eriksenem teraz miałem okazję być świadkiem dramatycznej sytuacji na żywo. Na stadionie zapanowała cisza, czuć było napięcie, gdy węgierscy piłkarze zasłonili miejsce na polu karnym, gdzie lekarze reanimowali Vargę. Mijały minuty, a zasłony nie znikały, co świadczyło, że sytuacja jest poważna.

Muszę się przyznać, już bez emocji, że gdy przed trzema laty dramat przeżywał Eriksen, bałem się najgorszego. Teraz w przypadku Vargi, może dlatego, że opisany wcześniejszy przypadek zakończył się szczęśliwie, a Duńczyk dalej gra w piłkę, podświadomie najgorsze wykluczałem. Okazało się, że słusznie, gdy po kilku ciągnących się w nieskończoność minutach Vargę odtransportowano z boiska do szpitala.

Wiadomo już, że jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Doszło do złamania kości twarzy i wstrząśnienia mózgu. Zawodnik przeszedł w poniedziałek operację w jednym ze szpitali w Stuttgarcie.

Obym w przyszłości nie musiał już przeżywać na żadnym stadionie podobnych wydarzeń...

▬ ▬ ● ▬