2014-02-06
Pasiasta alternatywa dla dwóch gigantów
Real zdemolował Atletico w derbach Madrytu numer 262. To było spotkanie pucharowe. W lidze, po raz pierwszy od wielu lat, liderują sąsiedzi.
Real wygrał 3:0 w meczu półfinałowym Pucharu Króla. W piłce niczego wykluczyć się nie da, ale wiara w odrobienie strat przez Atletico w rewanżu byłaby już przesadą. Mecz był wyjątkowo brzydki. Stanowił mieszankę brutalności, prowokacji i cwaniactwa. Zastanawiam się tylko - czego najwięcej?
Atletico mnie rozczarowało, bo oczekiwałem, że będzie równorzędnym rywalem dla sławniejszych sąsiadów. Nawet nie sam wynik był tak frustrujący, jak styl gry, czy raczej jego brak. Real kompletnie zdominował rywali. Gdyby na podstawie jednego meczu ich oceniać, należałoby zapytać jakim cudem Atletico prowadzi w lidze?
Mimo nędznego występu strasznie bym chciał, żeby zostało mistrzem Hiszpanii w obecnym sezonie. Nudzi mnie strasznie ciągła przepychanka na linii Real – Barcelona. Przez ostatnie dziewięć sezonów tytuł zdobywali albo jedni, albo drudzy. Każda zmiana tego stanu rzeczy mile widziana. I to jak najszybciej.
Poza tym mam słabość do kibiców takich drużyn jak Atletico. Czyli pozostających przez lata w cieniu sławniejszego sąsiada. Pisałem już kiedyś o moim ulubionym klubie z Madrytu – Rayo Vallecano. Atletico to przy nim gigant, ale w ostatnich dziesięcioleciach stanowił raczej wyłącznie tło dla Realu.
Kibice takich klubów są zawsze charakterni. W tym samym mieście stawiają w gablocie kolejny puchar, a oni muszą kolejny raz zaciskać zęby i udawać, że porażka nie boli tak strasznie. A przecież boli jeszcze bardziej, nawet podwójnie. Cierpliwość jest w tym wypadku cnotą najbardziej poszukiwaną. Kto ją posiądzie w stopniu dostatecznym, w końcu zostanie nagrodzony. Bo wcześniej czy później ten sławniejszy musi przegrać z tym mniej utytułowanym. Świadomość nadejścia takiego dnia pomaga przetrwać najtrudniejsze chwile. A gdy wytrwali doczekają się w końcu zwycięstwa nad sąsiadem, smakuje wyjątkowo słodko.
Kiedy po raz ostatni byłem w Madrycie w 2010 roku, Atletico kilka dni wcześniej wygrało Ligę Europejską. Real nie zdołał awansować do finału Ligi Mistrzów rozgrywanego na jego stadionie. Pamiętam jak w jakimś sklepie z pamiątkami wyeksponowano koszulki Atletico w białe i czerwone pasy. Te białe Realu schowano z tyłu. Przez kolejne lata Atletico jeszcze raz wygrało Ligę Europejską, dwa razy zdobyło Superpuchar Europy, a raz Puchar Króla.
Ostatnie trofeum wywalczyło dzięki zwycięstwu nad Realem w finale na Santiago Bernabeu! To działo się w maju ubiegłego roku. A we wrześniu znowu go tam ograło, tym razem w lidze. Podczas weekendu zostało samodzielnym liderem Primera Division, po raz pierwszy od osiemnastu lat! Czyli od 1996 roku, gdy ostatni raz zostało mistrzem.
Wtedy prezesem klubu był specjalista autokreacji i autodestrukcji, ekscentryczny i nieprzewidywalny Jesús Gregorio Gil y Gil, biznesmen z branży budowlanej i radykalny prawicowy polityk. Zwalniał trenerów częściej niż rozkapryszone damy swoje gosposie. Gdy Real i Barcelona budowały potęgi w nowej piłkarskiej rzeczywistości zdominowanej przez telewizję i marketing, Atletico walczyło kilka razy o powrót do ekstraklasy. Po Gilu trzeba było długo sprzątać. Teraz wreszcie klub zaczyna zagrażać dwóm gigantom. Znów zagrażać, bo przecież kiedyś był ich równorzędnym rywalem.
Jest to zasługą Diego Pablo Simeone, argentyńskiego trenera Atletico, a dla mnie cwaniaka nad cwaniakami. Zawsze będzie mi się kojarzył z meczem w St Etienne na mistrzostwach świata w 1998 roku. Sprowokował wtedy młodego Davida Beckhama, który zaczepił go nogą i dostał czerwoną kartkę (Simeone zarobił tylko żółtą), a Anglia odpadła z turnieju. Zadanie wykonał więc koncertowo.
Może właśnie takiego trenera Atletico potrzeba? Przebiegłego i wyrachowanego, który bez względu na styl oszuka w wyścigu po mistrzostwo obu gigantów. Na razie Simeone ma nad nimi trzy punkty przewagi. Ale jeszcze szesnaście meczów w lidze do rozegrania. Ten ostatni na Camp Nou. Czy zadecyduje o tytule?
▬ ▬ ● ▬