Patrzy na pewno!

Fot. gguy/Shutterstock.com

W finale Ligi Mistrzów rozgrywanym w Lizbonie Bayern Monachium pokonał PSG 1:0. Czyli po piętnastu latach cenny puchar znów podniósł Polak!

Zanim to jednak nastąpiło odbył się mecz. Czasy wyjątkowe, więc i mecz był wyjątkowy, niestety w negatywnym znaczeniu. W dobie koronowirusa ze względów bezpieczeństwa na trybuny stadionu w Lizbonie nie wpuszczono kibiców. Do tego trudno się było zachwycać boiskowymi fajerwerkami zawodników.

W plebiscycie na najbrzydszy finał Ligi Mistrzów ten z niedzielnego wieczoru miałby spore szanse na zwycięstwo. Bo najpierw zdominowały go taktyczne schematy, szczególnie pressing i zawężanie pola gry, a w drugiej połowie jeszcze faule, może nie brutalne (na szczęście!), ale skutecznie zabijające płynność gry.

Czyli sprawdziła się boleśnie zasada, którą powtarzam od lat – finały nie są po to, by pięknie grać, tylko by je wygrywać! Dlatego dla kibiców Bayernu będzie to zawsze piękny i wspaniały mecz, szczególnie gdy przybywać zacznie lat od jego zakończenia. Wtedy nudne szczegóły coraz bardziej ustąpią miejsca dumie z sukcesu. A chyba najpiękniejszy będzie to zawsze finał dla Roberta Lewandowskiego.

Gwiazdor Bayernu mógł wreszcie podnieść wymarzony Puchar Mistrzów. Już nikt mu nie wypomni, że choć strzela bramki jak karabin maszynowy, nic cennego w karierze nie zdobył. Oczywiście wcześniej nie zdobył na arenie międzynarodowej, bo akurat w polskiej lidze i niemieckiej Bundeslidze zdobył właściwie wszystko, co było do zdobycia.

Choć w finale bramki tym razem nie strzelił, strzelał je we wszystkich meczach Ligi Mistrzów, w których występował w tym sezonie – łącznie aż piętnaście. Dlatego był najlepszym strzelcem prestiżowych rozgrywek. Tak samo zresztą jak w Bundeslidze i Pucharze Niemiec. Sezon wręcz wymarzony.

Dwa dni po swoich 32. urodzinach Lewandowski udowodnił, że gdy inni w jego wieku myślą powoli o końcu kariery, on dopiero zaczyna jej najbardziej efektowny okres. A biorąc pod uwagę jego profesjonalne podejście do obowiązków, pytanie kiedy skończy karierę wydaje się w tej chwili czysto abstrakcyjne.

Finał w Lizbonie został awaryjnie przeniesiony tam ze Stambułu ze względu na pandemię koronawirusa. A właśnie na Stadionie Olimpijskim w Stambule szaleńczy taniec radości z równie wymarzonym Pucharem Mistrzów w rękach, wykonywał przed piętnastoma laty Jerzy Dudek po występie w głównej roli w pamiętnej serii rzutów karnych. Miło, że kolejny Polak znów zdobył najcenniejsze w klubowej piłce trofeum. Szkoda tylko, że dzieje się to tak rzadko…

Mecz Bayernu z Paris Saint-Germain był zapowiadany jako pojedynek największych gwiazd obu drużyn – Lewandowskiego i Neymara. Jeśli rzeczywiście tak go postrzegać, zdecydowanie wygrała efektywność pierwszego z efektownością, czy raczej jej brakiem, drugiego. Bo przynajmniej dla mnie są to cechy, za pośrednictwem których postrzegam obu piłkarzy.

Lewandowski zagrał na swoim normalnym, wysokim poziomie. Choć bramki nie zdobył, piłka po jego uderzeniu w pierwszej połowie trafiła w słupek. Wystarczył moment nieuwagi obrońców rywali, by natychmiast oddał strzał z trudnej pozycji, który omal nie zakończył się zdobyciem prowadzenia dla Bayernu.

Neymar tym razem nie czarował panowaniem nad piłką, nie ośmieszał przeciwników. Nie przełożył swojego fantastycznego wyszkolenia technicznego ani na wyjątkowo efektowne zagrania, ani szczególnie na efektywne. Choć to piłkarz z najwyższej światowej półki, tego meczu do wyjątkowo udanych nie zaliczy. A w bezpośrednim pojedynku z Lewandowskim dał chyba wyraz swojej frustracji, bo faulując go zobaczył żółtą kartkę.

Polski napastnik po meczu był nie tylko szczęśliwy, ale też wzruszony. Zadedykował swój sukces najbliższym, a szczególnie zmarłemu przedwcześnie ojcu. Bo to właśnie były dżudoka Krzysztof Lewandowski zawiózł go na pierwszy trening do Varsovii. I woził kilkadziesiąt kilometrów z podwarszawskiego Leszna aż do swojej przedwczesnej śmierci.

Jego syn nie potrafił powstrzymać łez, gdy mówił, że „tata na niego z góry patrzy”. Patrzy na pewno! I jest dumny z drobniutkiego Roberta, którego kiedyś nikt nie chciał w największych warszawskich klubach, bo był za mały, dlatego wylądował w Varsovii. A potem, na progu dorosłej kariery, został pogoniony z Legii. Patrzy i jest dumny ze swojego syna, który nigdy się nie poddał i jest dziś tu, gdzie jest!

▬ ▬ ● ▬