Potrzebne drugie trofeum

Fot. Trafnie.eu

W Lublinie odbył się finał Pucharu Polski, przeniesiony ze Stadionu Narodowego z powodu koronawirusa. Kto mógł go oglądać na żywo, z pewnością nie żałuje.

Odkąd mecz finałowy rozgrywany jest na największym polskim stadionie w Warszawie, czyli od 2014 roku, kibice zdążyli się już przyzwyczaić, że odbywa się drugiego maja. Niestety w tym roku finał przegrał z pandemią koronawirusa. Ze względu na obostrzenia związane z ograniczoną liczbę kibiców wpuszczanych na trybuny, PZPN zdecydował się zmienić lokalizację i przenieść mecz do Lublina.

Stadion dużo mniejszy, kibiców garstka, w porównaniu z finałami w Warszawie, ale grzechem byłoby narzekać na atmosferę. Bardzo ładny, choć niewielki stadion Arena Lublin ma świetną akustykę, o czym mógł się przekonać każdy, kto się na nim pojawił w piątkowy wieczór. Choć kibicom Cracovii i Lechii Gdańsk, których drużyny wywalczyły awans do finału, pozwolono zająć tylko niewielką część trybun, stworzyli atmosferę porównywalną, oczywiście w odpowiedniej skali, z tą znaną z warszawskiego stadionu w ostatnich latach.

Ponieważ od pewnego czasu jest to także nieformalny finał mistrzostw Polski w... odpalaniu rac, więc nowa świecka tradycja musiała zostać podtrzymana również w Lublinie. Choć oczywiście na trybuny udało się przemycić proporcjonalnie mnie materiałów pirotechnicznych, jak znacznie mniej mogło wejść na nie kibiców.

Przy okazji, to już też tradycja, kibice starali się zaprezentować efektowną oprawę, co można prześledzić na zdjęciach pod tekstem. Pod tym względem większą inwencję zaprezentowali niewątpliwie ci z Krakowa. Pogratulować można im poczucia humoru w podejściu do tematu koronawizusa.

Na boisku lepsza okazała się też Cracovia, choć trener pokonanej drużyny Piotr Stokowiec stwierdził, że przydałyby się dwa puchary, bo obie drużyny na niego zasłużyły. Mecz nazwał „fantastycznym”, a swoich zawodników dowartościował stwierdzeniem, że jest z nich dumny mimo porażki.

Kto widział finał na żywo na Arenie Lublin, z pewnością nie będzie żałował. Było w nim dosłownie wszystko, czym kibic może się emocjonować podczas meczu.

I fatalny błąd w rozgrywaniu piłki (Michał Helik) przez Cracovię pod własną bramką dający prowadzenie rywalom (Omraz Haydary). 

I „piłka meczowa”, czyli niewykorzystana sytuacja na zdobycie drugiego gola (Conrado) i możliwe rozstrzygnięcie meczu po godzinie gry.

I wyrównująca bramka (Pelle van Amersfoort), a potem kolejna, już nieuznana, dla Cracovii.

I czerwona kartka (dla Mario Malocy), połączona z boiskową bijatyką.

I druga bramka zdobywa przez Lechię (Patryk Lipski, chwilę po wejściu na boisko z ławki!), mimo gdy w osłabieniu!

I ambitna pogoń Cracovii, która znów doprowadziła do wyrównania (David Jablonsky) tuż przed końcem regulaminowego czasu gry.

I mała szarpaninka na murawie (do bitki rwał się Flavio Paixao i Jablonsky, jeśli dobrze dostrzegłem) po końcowym gwizdku.

I ciągła presja wywierana na sędziego (Pawła Raczkowskiego) z obu stron, by dyktował rzuty wolne i, szczególnie, karne za rzekome faule.

I wreszcie zwycięska bramka dla Cracovii (Mateusz Wdowiak) w samej końcówce dogrywki, dająca jej upragnione zwycięstwo 3:2.

Krakowski klub jest pierwszym mistrzem Polski. Za rok minie dokładnie sto lat od zdobycia historycznego tytułu. Na swój równie historyczny, bo pierwszy Puchar Polski musiał czekać 99 lat dłużej. Najważniejsze, że w końcu się doczekał.

Szczęśliwi powinni być wszyscy, którym dane było oglądać na żywo triumf Cracovii w Lublinie po niezwykle emocjonującym meczu. No, oczywiście poza kibicami Lechii...

▬ ▬ ● ▬

Galeria