Przystawka lepsza od głównego dania

Fot. Trafnie.eu

We wtorek obejrzałem dwa mecze na mistrzostwach w Katarze. Niespodziewanie zachwyciłem się tym, który miał być tylko rozgrzewką przed drugim, ważniejszym.

Na stadion Lusail jechałem bez specjalnych oczekiwań. Spodziewałem się raczej zdecydowanej dominacji Argentyńczyków w meczu z Arabią Saudyjską. Nie wiedziałem tylko, jak zacięta i skuteczna będzie obrona ich rywali. I czy w związku z tym zdążą ich szybko „napocząć”, czy wręcz przeciwnie, będą się długo męczyli.

Kiedy wchodziłem do wagonu metra linii Czerwonej, mającej końcowy przystanek przy stadionie na północy Dohy, w otwierających się drzwiach zobaczyłem czterech argentyńskich kibiców. To określenie mocno umowne, bo łatwo się zorientowałem po karnacji skóry, że muszą być mieszkańcami jednego z krajów arabskich. Takich na stadionie było bardzo wielu, a dziewięciu na dziesięciu ubranych w koszulki reprezentacji Argentyny z numerem „10” na plecach i napisem Messi. Wybierają zastępczą drużynę, oczywiście jedną z najlepszych, na czas mistrzostw, by jej kibicować.

Wydawało mi się, że ci „przyszywani” Argentyńczycy wraz z… oryginalnymi stanowili większość spośród 88 012 kibiców, którzy oficjalnie obejrzeli ten mecz. Jednak z każdą jego minutą zaczynałem w to wątpić, bowiem doping dla drużyny Arabii Saudyjskiej był coraz bardziej żywiołowy.

Mecz zaczął się zgodnie z oczekiwaniami. Argentyna objęła prowadzenie po bramce z rzutu karnego wykonanym przez Leo Messiego. Zdobywała i następne, ale wszystkie ze spalonego, więc oczywiście nieuznane. Po przerwie można się było zastanawiać, czy strzeli kolejne, już uznane. I nagle stało się coś niewiarygodnego. Saudyjczycy zdobyli w ciągu kilku minut dwa gole!!! Niewiarygodne i…

Dla dalszej opowieści konieczne jest precyzyjne określenie zajmowanego przeze mnie miejsca na trybunach. Siedziałem w ostatnim rzędzie przeznaczonym dla dziennikarzy. Kolejny zajmowali już kibice z Arabii Saudyjskiej. A tylko schody z boku oddzielały mnie od całego zajmowanego przez nich sektora.

Gdy padła pierwsza bramka, poczułem coś mokrego na plecach. Ktoś mnie oblał jakimś płynem z trzymanego w ręku kubka, ale postanowiłem nie rozbić dochodzenia, bo poddałem się panującemu wokół szaleństwu. Drugi gol sprawił, że wszyscy dookoła dosłownie odlecieli. Coraz głośnej i bardziej żywiołowo dopingowali swoich piłkarzy.

Wszyscy oprócz jednego, który siedział bezpośrednio za mną. Wydawało się, że stracił kontakt z rzeczywistością. Był blady, do nikogo się nie odzywał. Dopiero po końcowym gwizdku eksplodował dając upust gromadzonym wcześniej w środku emocjom. A stojący obok niego inny kibic ze łzami w oczach powtarzał w ekstazie:

„Marzenie, marzenie, marzenie...”

Pozostali szaleli, każdy na swój sposób. I wcale im się nie dziwię. Mogę się najwyżej dziwić tym, którzy jeszcze przed mistrzostwami w meczu z Arabią Saudyjską dopisywali naszym trzy punkty. Na szczęście przed tym ostrzegałem i niestety miałem rację. Choć uważam, że lepsze dla piłkarzy Czesława Michniewicza byłoby zwycięstwo Argentyny w tym i następnym ich meczu z Meksykiem, by w ostatnim w grupie z nami grali już bez presji wyniku (być może w nieco rezerwowym składzie), nie potrafiłem powstrzymać sympatii dla dzielnej drużyny z Arabii Saudyjskiej.

Mecz był chwilami wręcz porywający i na boisku, i na trybunach. Szaleńcze tempo, równie szaleńcza walka o każdą piłkę. Gdzieś po godzinie gry pomyślałem – niech trwa jak najdłużej, bo to jeden z tych, które będzie się pamiętało i wspominało po latach.

Mając te wrażenia w pamięci pojechałem na drugi mecz w tej samej grupie, czyli starcie Polski z Meksykiem na Stadionie 974 zbudowanym z... kontenerów. Tym razem nasi kibice nie mogli zaśpiewać - „Gramy u siebie”. Gdyby przyśpiewkę znali Meksykanie, mogliby ją powtarzać bez końca. Gdy wszedłem na trybuny, od razu w oczu rzucił mi się zielony kolor. Prawie wszystkie sektory były zdominowane przez meksykańskich kibiców w koszulkach takiej barwy. Na dodatek z głośników słychać było puszczane właśnie ich skoczne melodie i trybuny falowały chóralnym śpiewem.

Polscy kibice zajmowali dwa niewielkie sektory wraz z ich okolicami. W porównaniu z Meksykanami stanowili po prostu garstkę. I jeszcze kilka garsteczek rozrzuconych na innych trybunach. Gdy zaczynali skandować, byli natychmiast niezwykle skutecznie zagłuszani.

Kiedy polscy piłkarze wychodzili na rozgrzewkę, przywitało ich potworne buczenie. Jeszcze większe zaliczył Robert Lewandowski, gdy speakerka-wodzirejka (obie drużyny miały taką osobę na płycie boiska z mikrofonem, komunikującą się z kibicami na trybunach) wymieniła jego nazwisko. Jednak największe buczenie było przy czytaniu składu, bo pomnożone przez jedenaście doskonałych do tego okazji.

Zastanawiałem się, jak będzie przy hymnach. Jednak Meksykanie zachowywali się wzorowo, żadnego gwizdania, czy innej do tego podobnej formy braku szacunku. Ale gdy tylko sędzia dał gwizdkiem sygnał do rozpoczęcia gry, znaleźli inny sposób deprymowanie rywali. Przy wymianie podań przez swoich piłkarzy, każdemu dotknięciu piłki towarzyszyło na trybunach głośne „Oooole...” A przyznać trzeba, że pod tym względem górowali nad Polakami. Zdominowali ich dość wyraźnie, co na szczęście nie znalazło przełożenia na dogodne sytuacje bramkowe.

Pierwsza połowa zakończyła się bezbramkowym remisem. Po przerwie w kluczowej dla meczu akcji Robert Lewandowski został sfaulowany w polu karnym. Sędzia po sprawdzeniu sytuacji przez system VAR podyktował karnego. Wykonywał go sam poszkodowany. Widziałem wiele jego karnych. Choć przed każdym brał głęboki oddech, wydaje mi się, że ten był jednak znacznie głębszy. Zawsze przed uderzeniem piłki zatrzymywał się na ułamek sekundy dając bramkarzowi szansę na wykonanie ruchu i posyłał ją, zazwyczaj bezbłędnie, do siatki. Nie tym razem jednak. Nie zatrzymał się w pół kroku, strzelił źle i bramkarz obronił. Przytłoczyła go presja?

Mecz zakończył się bezbramkowym remisem i od razu rozpoczęła się interpretacja wyniku. Że to pierwszy taki przypadek reprezentacji Polski w mistrzostwach świata w XXI wielu, że nie przegrała na inaugurację imprezy, więc sukces. I może trochę żal, bo można było ten Meksyk ograć, ale w sumie punkt cenny. Ja bym jeszcze dodał, że można było go też spokojnie przegrać, więc nie czuję się rozczarowany. Rozczarowany także grą polskiej drużyny, bo zbyt wiele się nie spodziewałem, uważając że wyjście z grupy byłoby wielkim sukcesem. Nadal tak uważam i czekam na najbliższy mecz z Arabią Saudyjską. Chyba już nikt nie myśli, że to przysłowiowe piłkarskie „ogórki” łatwe do ogrania.

▬ ▬ ● ▬

Galeria