Pycha kroczy tuż przed...

Jedna z czterech polskich drużyn walczących w czwartek w drugiej rundzie Ligi Konferencji, miała być po tej rundzie liderem tabeli. Miała, ale nie jest.

Mowa o Lechu Poznań. Z zapowiedzi jego meczu w Gibraltarze z Lincoln Red Imps w rodzimych mediach wyłaniały się dwie opcje. Pierwsza, mniej optymistyczna, zwycięstwo mistrzów Polski. Druga, bardziej optymistyczna, wysokie zwycięstwo mogące dać po dwóch rundach rozgrywek przodownictwo w tabeli, biorąc pod uwagę, że w pierwszej Lech pewnie i wysoko pokonał teoretycznie dużo silniejszy Rapid Wiedeń – 4:1.

Okazało się, że do teorii w piłce należy podchodzić z rezerwą. Porażki faworytów, bo takim była drużyna z Polski, oczywiście się zdarzają, ale warto też zwrócić uwagę w jakim stylu. Czasami teoretycznie słabsi rywale prawie wyłącznie się bronią, zrobią jedną, dwie akcje zamienione na bramkę (bramki) i wygrywają mecz. Ten czwartkowy w Gibraltarze na pewno tak nie wyglądał.

Lech przegrał zasłużenie, prezentując się słabiutko na tle „pół amatorów”, jak ich nawyzywano w rodzimych mediach, którzy zaprezentowali nad wyraz wiele atutów. Choć kilku niby zaawansowanych wiekowo, to jednak znakomicie przygotowanych wydolnościowo, dzięki czemu potrafili grać na naprawdę dużej intensywności przez cały mecz.

Zdobyli bramkę, a gdy sędzia podarował Lechowi wątpliwego karnego, wykorzystanego przez Mikaela Ishaka, w samej końcówce zdobyli drugą, nie pozostawiając wątpliwości kto tego dnia był lepszy. Wątpliwości pozostawiała za to wyjściowa jedenastka gości. Trener Niels Frederiksen wpisał się w przedmeczową narrację mediów dokonując aż dziewięciu zmian w wyjściowym składzie w porównaniu z ostatnim spotkaniem ligowym z Pogonią Szczecin. Dopiero po przerwie zaczął wpuszczać na boisko kluczowych graczy, ale to nie pomogło w odwróceniu obrazu gry. Pycha kroczy tuż przed upadkiem?

Wynik Lecha kolejny raz potwierdza starą dziennikarską regułę, że przegrani są ciekawsi medialnie od wygranych. Tak samo było w pierwszej kolejce Ligi Konferencji, gdy trener Legii Warszawa Edward Iordănescu wykonał dokładnie ten sam manewr, posyłając do boju w meczu z Samsunsporem zawodników z ławki. W czwartek już wystawił najsilniejszą jedenastkę w meczu wyjazdowym z Szachtarem Donieck.

Właściwie powinienem napisać pół wyjazdowym, ponieważ drużyna z Ukrainy ze względu na trwającą wojnę w swoim kraju rozgrywa mecze w europejskich pucharach w tym sezonie w Krakowie. Legia wygrała tam 2:1, ale tak jak w przypadku Lecha warto wspomnieć o stylu. Wcale nie musiała zwyciężyć, wydawało się wręcz, że mecz zakończy się remisem 1:1, szczerze mówiąc z przebiegu gry sprawiedliwym.

Sztuką jest wtedy wygrać, szczególnie z rywalem o większym potencjale, jaki niewątpliwie posiada Szachtar. Legii się udało, do czego w największym stopniu przyczynił się Rafał Augustyniak. Jak to się mówi w piłkarskim slangu miał „dzień konia”, czyli wszystko mu wychodziło, czy raczej wchodziło. Bo zdobył dwie piękne bramki po efektownych strzałach spoza pola karnego. Szczególnie ta druga, po uderzeniu z rzutu wolnego w doliczonym czasie gry, wręcz bezcenna.

Za niezwykle cenny należy też uznać wyjazdowy remis 1:1 Jagiellonii Białystok z francuskim Racingiem Strasbourg, czyli również potencjalnie silniejszym przeciwnikiem. Wydawało się, że piłkarze Adriana Siemieńca mogą nawet wygrać, bo prowadzili, jednak rzadkiej urody gol Joaquína Panichelliego, zdobyty efektowną przewrotką dał gospodarzom remis.

Piękną bramkę, także na wagę remisu, zdobył dla Rakowa w ostatniej minucie meczu z czeską Sigmą w Ołomuńcu Strátos Svárnas. Jego uderzenie piłki z powietrza może śmiało kandydować do miana gola kolejki razem z tym Panichelliego czy Augustyniaka. Życzę jednak polskim drużynom, by w kolejnej rundzie zdobywały więcej punktów niż pięknych bramek.

▬ ▬ ● ▬