Rywale z różnych półek

Fot. Trafnie.eu

Trzy polskie drużyny wystąpiły w pierwszej rundzie kwalifikacyjnej do Ligi Europejskiej. Nieprawdą jest, że o awansie do następnej rundy decydował jeden mecz!

Oczywiście ze względu na koronawirusa UEFA zdecydowała, że rewanżów nie będzie. Kto występował w roli gospodarza mógł się więc czuć szczęściarzem. Ale tylko w teorii, bo stadion bez kibiców niekoniecznie musi być w takim spotkaniu atutem.

W przypadku polskich drużyn nie decyduje jednak tylko jeden mecz. Ponieważ z roku na rok radzą sobie coraz gorzej w pucharach, ważniejszy jest dla nich pierwszy „mecz” w Nyonie. Gdy podczas losowania w siedzibie UEFA poznają rywali, dla jednych jest to jak wyrok, czyli przegrana jeszcze przed wyjściem na boisko.

Cracovia na starcie doznała dotkliwej porażki, bo trafiła na drużynę Malmö FF. Najsłynniejszy i najbogatszy szwedzki klub wydawał się poza jej zasięgiem. Oczywiście w teorii, bo dawano jej dziesięć procent szans na awans. Ale w teorii się nie wygrywa, tylko w praktyce trzeba potwierdzić swój potencjał na boisku.

I Malmö niestety potwierdziło, zwyciężając na swoim stadionie 2:0. Można ironicznie stwierdzić, że Cracovia zdobyła bezcenne doświadczenia, bo dała sobie strzelić bramkę w 21. sekundzie!!! To chyba wstydliwy rekord jeśli chodzi o występy polskich klubów w europejskich pucharach. Nie przypominam sobie, by ktoś kiedyś stracił tak szybko bramkę.

Czy można gorzej zacząć mecz? Nie można. Ale można przynajmniej spróbować powalczyć po takim fatalnym początku. I Cracovia walczyła jak umiała. Trudno odmówić jej ambicji. Czego zabrakło? Umiejętności. Samą ambicją bramki się nie zdobędzie.
Trener Michał Probierz na szczęście nie stracił kontaktu z rzeczywistością i przyznał, że jego drużyna przegrała zasłużenie, mając za mało atutów. Wypowiedź cenna, bo niestety dzień wcześniej trener Legii Aleksandar Vuković ten kontakt utracił obwiniając za porażkę swojego zespołu z Omonią Nikozja głównie sędziego i brak szczęścia.

Smutna refleksja dla całej polskiej piłki po występie Cracovii jest taka, że najsolidniejszy klub ze Szwecji, czyli najwyżej trzeciej ligi europejskiej, wydaje się być z półki nieosiągalnej w tej chwili dla naszych zespołów. Takie niestety są realia.

Na szczęście są jeszcze kluby, choć niewiele, dla których te polskie stanowią zbyt wysoką półkę. Należy do nich z pewnością łotewska Valmiera FC. Lech ograł ją w Poznaniu pewnie 3:0, choć wynik nie mówi wszystkiego. Goście wyłącznie się bronili przez spore fragmenty nie opuszczając swojego pola karnego. Ciężko tak grającej drużynie strzelić bramkę, choć Lech operując piłką na jeden – dwa kontakty, często zmieniając stronę boiska robił co mógł, by rozmontować nie tyle defensywę rywali, co cały skrajnie defensywnie nastawiony zespół. Udało się dopiero po przerwie i wtedy już poszło z górki, czego efektem trzy strzelone bramki.

Lech gra zdecydowanie najładniej z polskich pucharowiczów, głównie dlatego, że ma w drugiej linii kilku kreatywnych zawodników (Kamil Jóźwiak, Daniel Ramirez, Tiba, Jakub Moder), co w polskiej lidze jest czymś wręcz unikalnym. Pytanie tylko – czy będzie równie skuteczny, jak widowiskowy? Szczególnie gdy trafi na silniejszych rywali w kolejnej rundzie.

I na koniec Piast Gliwice, który ograł w Mińsku miejscowe Dinamo 2:0. Cenny wynik, bo uzyskanym w meczu, w którym wszystko się mogło wydarzyć. I to z rywalem z Białorusi, której inny przedstawiciel (BATE Borysów) w przykry sposób pozbawił awansu Piasta przed rokiem w samej końcówce rewanżowego meczu kwalifikacji do Ligi Mistrzów w Gliwicach. Tym razem piłkarze Waldemara Fornalika zasłużyli na pochwałę, wygrywając z rywalem z teoretycznie równorzędnej półki.

Kolejne „mecze” dla trzech polskich pucharowiczów (Legia dostała z urzędu koło ratunkowe i zagra w dalszej części kwalifikacji do Ligi Europejskiej) już w przyszłym tygodniu w Nyonie. Po losowaniu okaże się czy i jakie szansę mają w starciu z rywalami silniejszymi niż w czwartek. I oby potem już na boisku udało się kogoś wyeliminować.

▬ ▬ ● ▬