Siła tłumu i gry do końca

Fot. Trafnie.eu

Wizyta w Gelsenkirchen na meczu Anglików ze Słowakami w 1/8 finału mistrzostw Europy pozwoliła mi nabrać bezcennych doświadczeń. Nie tylko ta zresztą.

Dzień wcześniej w Dortmundzie obejrzałem w akcji Niemców w spotkaniu z Duńczykami. Emocji wszelkiego rodzaju było wiele, co już opisałem. Emocje przeżyłem niestety także po meczu, gdy dotarłem na dworzec kolejowy. Chciałem wrócić pociągiem do Kolonii. Niestety nie mogłem dostać się na peron, bowiem drzwi wejściowe do budynku zamknęli policjanci. Stwierdzili, że w pociągu do Kolonii jest komplet i dlatego nikogo nie wpuszczają, co brzmiało wyjątkowo mało przekonująco, bo za nimi przejście prowadzące na wszystkie perony, było prawie puste.

Na dodatek zaczął padać deszcz, więc czekanie w takich warunkach, nie wiadomo jak długo, stanowiło wyjątkowo irytującą lekcję. I chyba dlatego między policjantami i oczekującymi dochodziło do coraz ostrzejszej wymiany zdań, nawet z ciągnięciem za drzwi. W końcu zostały otwarte, choć szczerze mówiąc nie wiem, czy dlatego, że policjantom wydano nowe dyrektywy, czy zadziałała siła perswazji oczekujących. W każdym razie tłum zaczął się wlewać do przejścia z obu stron. I wtedy nabyłem bezcennego doświadczenia – tak się ustawiłem, by oba strumienie ludzkich ciał w naturalny sposób mnie zassały. Poddałem się tłumowi, co skończyło się powodzeniem, bo znalazłem się w środku dworca.

Pognałem na peron, bo choć czas odjazdu pociągu, na który chciałem zdążyć już minął, miałem nadzieję, że może jest opóźniony, nauczony wcześniejszymi doświadczeniami podróżowania koleją po Niemczech. I rzeczywiście był. Okazało się, że sugerowane przez policjantów jego zatłoczenie stanowi tylko ich wymysł. Bez problemu wsiadłem do wagonu, a ze mną jeszcze wiele osób. Po pewnym czasie pociąg ruszył, a właściwie wolniutko wytoczył się ze stacji, by po zaledwie dwóch czy trzech minutach się zatrzymać. Stał przynajmniej kolejnych dwadzieścia. Kiedy znów ruszył, rozległy się entuzjastyczne okrzyki i brawa.

Zdobyte w Dortmundzie doświadczenia okazały się bezcenne następnego dnia w Gelsenkirchen podczas dojazdu na kolejny mecz 1/8 finału, Anglików ze Słowakami. Po przyjeździe pociągiem zszedłem na podziemny przystanek tramwaju znajdujący się na miejscowym dworcu kolejowym. W wielu niemieckich miastach funkcjonuje właśnie takie „oszukane” metro. Tramwaje w centrum zjeżdżają pod ziemię, by poza nimi jeździć po ulicach na powierzchni.

Choć pozostało jeszcze ponad trzy i pół godziny do meczu, podziemny przystanek był pełen kibiców. Tramwaj 302 jechał prosto na stadion. Wydawało mi się, że powinien mieć przynajmniej podwójny skład, a tu podjechał pojedynczy, złożony z trzech skromnych wagoników. Stało się oczywiste, że wszyscy chętni zgromadzeni na peronie na pewno tym składem na stadion nie dojadą. Znów udało mi się wbić odpowiednio w napierający strumień ludzi, poddając się jemu, a dzięki temu zostałem wciągnięty do wagonu. Najważniejsze było tylko zachowanie równowagi, co nie okazało się aż tak trudne. Tak samo, jak załapanie się na jedno z miejsc siedzących, co biorąc pod uwagę dźwiganie ciężkiego plecaka z ekwipunkiem (laptop, oprzyrządowanie, aparat fotograficzny), stanowiło mój dodatkowy atut.

W pobliżu stanął mężczyzna z tablicą zachęcającą do zakupu dwóch biletów najwyższej (chyba?) kategorii „Premium”. Stwierdził, że za 300 euro od sztuki. Znając już ceny biletów oferowanych na rynku wtórnym na mistrzostwach, muszę przyznać, że te kształtowały się wręcz podejrzanie tanie. Ale gdy tramwaj dojechał pod stadion, sprzedających było więcej. Zapytałem jednego, ile musiałbym zapłacić. Odpowiedział – 85! Wydawało mi się, że źle zrozumiałem, dlatego zapytałem ponownie. A wtedy on jeszcze raz wymienił sumę, podając ją w taki sposób, jakby chciał stwierdzić - „Chyba widzisz, że taniej się już nie da. Nad czym się zastanawiasz”?

Zacząłem się zastanawiać, czy nadszedł ten moment na mistrzostwach, że prawo popytu i podaży zaczęło działać w drugą stronę, czyli ceny biletów na czarnym rynku spadać? Bo zbyt wielu spotkałem sprzedających, by uwierzyć, że to czysty przypadek.

Uzbrojony w takie doświadczenia i wiedzę mogłem zasiąść do oglądania meczu, co stanowiło już czystą przyjemność. Słowacy wyszli na prowadzenie w pierwszej połowie dzięki trafieniu Ivana Schranza. Wydawało się, że staną się sensacyjnymi ćwierćfinalistami mistrzostw, ale gdy minęło pięć z sześciu minut doliczonych przez sędziego dodatkowego czasu gry, Jude Bellingham zdecydował się na efektowne uderzenie przewrotką, dając Anglikom wyrównanie.

Po meczu, którego został wybrany najlepszym piłkarzem, zadano mu na konferencji prasowej mało wyszukane pytanie, jak się wtedy czuł. Przyznał szczerze, że… marnie:

„Brakowało trzydziestu, może dwudziestu sekund, żebyśmy odpadli z turnieju. To jest moment, w którym nigdy nie chcesz się nigdy znaleźć. Ale gdy już się znajdziesz i uda się strzelić bramkę, jesteś naprawdę szczęśliwy”.

Szczęśliwy był też niewątpliwie Harry Kane, który dobił Słowaków już w pierwszej minucie dogrywki, ustalając wynik na 2:1 dla Anglii, która dzięki temu zagra w ćwierćfinale ze Szwajcarią.

Jeśli komuś isę wydaje, że Słowakom jeszcze w normalnym czasie zabrakło minuty do szczęścia, by wyeliminować faworyzowanych rywali, odpowiem brutalnie – byli o minutę za słabi! Bo takie brutalne są przecież boiskowe zasady. Nieważne jak zaczynasz, ważne jak kończysz.

▬ ▬ ● ▬