Steven Gerrard bez łazienki

Fot. trafnie.eu

Ekipa Justyny Kowalczyk dostała podczas zawodów Pucharu Świata w Szwecji pokoje hotelowe pozbawione okien. To była bolesna lekcja polskiego… prowincjonalizmu.

Kowalczyk, jedna z największych gwiazd światowego narciarstwa, pojechała do Szwecji na inauguracyjne zawody Pucharu Świata w Gällivare. Z całą ekipą miała tam spędzić tydzień. Organizatorzy jakoś się nie przejęli jej sławą i zakwaterowali kilka osób w pokojach-klitkach bez okien! Do tego jeszcze śmierdzących świeżo nałożoną farbą. Co prawda Gällivare nie jest metropolią, tylko prowincjonalną osadą położoną w Laponii, ale z drugiej strony Puchar Świata to nie obóz przetrwania dla harcerzy. 

„Nie jestem francuskim pudelkiem. Wręcz przeciwnie. Budziłam się już w takich miejscach, że aż strach pomyśleć i obudzę się jeszcze niejednokrotnie, znając moją fantazję:) Tylko ileż można dać sobą poniewierać? Takie są odgórne przepisy FIS-owskie, że cena we wszystkich hotelach jest taka sama. Bez względu na standard. Bardzo wysoka, dodam (ponad 100 euro za dobę). To byłby najdroższy tydzień w karcerze...” – napisała Kowalczyk na swoim blogu na stronie natemat.pl.

Polacy się postawili, więc…

„Okazało się dość szybko, że w hotelu są normalne pokoje, nie tylko takie w których moi Rodzice, mający niewielkie gospodarstwo, nawet by bydła nie pozostawili (krówki też światła i powietrza świeżego potrzebują) i w nich mieszkamy:) Cóż... od dziś trzeba będzie w standardowych mailach do organizatorów zaznaczać, że potrzebujemy pokoi z oknami” – to jeszcze raz Kowalczyk.

Perypetie polskich narciarzy skojarzyły mi się z październikowym… meczem z Anglią w Warszawie. Czyli słynną aferą z (nie)zamykanym dachem na Stadionie Narodowym. Co jedno ma z drugim wspólnego? Może raczej czego nie ma.

Pamiętam to kilkudniowe samobiczowanie po problemach z zalanym boiskiem. Ciągle powtarzało się jedno słowo – „WSTYD”! Mniej odporni psychicznie mogli nawet przez moment pomyśleć, czy gdzieś nie wyemigrować i nie zrzec się obywatelstwa. Przełożenie meczu z Anglią było niemal równoznaczne z końcem (polskiego) świata. Cały prestiż związany ze świetną organizacją EURO 2012 legł w gruzach w ciągu kilkudziesięciu minut. Jako Polak znów musiałem się tylko wstydzić i jeszcze raz wstydzić.  

Oczywiście dano plamę. Gdyby istniała normalna komunikacja na linii PZPN – Narodowe Centrum Sportu, nie byłoby tej całej szopki. Ale czy ktoś naprawdę sądzi, że kibic, który w czerwcu odwiedził Polskę, opił się taniego piwa, skosztował miejscowej kuchni (gdzie jeszcze można zjeść żurek w wydrążonym chlebie???) i poflirtował z pięknymi dziewczynami, zmieni zdanie o kraju tylko dlatego, że w listopadzie ktoś nie wcisnął na czas guzika zamykającego dach na Narodowym?

Wyszło całe POLSKIE ZAKOMPLEKSIENIE, cały PROWINCJONALIZM. Na potęgę cytowano angielskie gazety. Ale one przestały się interesować meczem gdy ostatni zawodnik opuścił strefę udzielania wywiadów. Równie szybko zapomniały kiedyś o niezamkniętym dachu na kortach Wimbledonu podczas ulewy. Taki ich urok. A poza tym dla niektórych londyńskich mediów mecz w Warszawie odbywał się na „Slaski Stadium”! Kto nie wierzy, niech sam sprawdzi. 

Przy okazji perypetii Kowalczyk i spółki mogłem się przekonać, że nikt w Szwecji nie żądał abdykacji Karola XVI Gustawa. Jego Królewska Mość ma się dobrze, poddani zresztą też. A czy potraficie sobie wyobrazić, co by się działo w Polsce, gdyby kapitana angielskiej reprezentacji Stevena Gerrarda zakwaterowano w Warszawie (na przykład) w pokoju bez łazienki? Pewnie samozwańczy ojciec narodu zażądałby natychmiastowej dymisji premiera, a minister Joanna Mucha zostałaby postawiona przed trybunałem stanu.

Może wreszcie pora podnieść głowę i uświadomić sobie, że nie jesteśmy już obywatelami kraju gdzieś na końcu świata, przed granicami którego nawet wrony zawracają.

▬ ▬ ● ▬