Strzał prosto w kolano

Waldemar Sobota marzy o grze w Bayernie. Ale czy nie lepiej ocenić swoje możliwości, by niepotrzebnie nie starać się wdrapywać na zbyt wysoką półkę?

Kto jeszcze pamięta mecze Śląska z Club Brugge w Lidze Europejskiej? Chyba najlepsze wspomnienia związane z polską piłką w kończącym się za chwilę roku. Belgom tak dał się we znaki jeden zawodnik, że postanowili go od razu kupić. W ten sposób Waldemar Sobota pożegnał się Ekstraklasą.

Wydawało mi się, że to jeden z niewielu zagranicznych transferów polskich zawodników, który dobrze rokuje. Sobota pokazał przecież co potrafi w meczu ze swoim przyszłym klubem. Znalazł się w nim nie dlatego, że jego agentowi udało się jakoś go tam wcisnąć, ale dlatego, że Belgowie kupili go, by wzmocnić skład.  

Do Bruggii przeprowadził się w połowie września. Początek miał obiecujący, potem było już trochę gorzej. Niedawno zanotował jednak progres, wrócił do podstawowego składu, a w ostatnim meczu ligowym zdobył nawet bramkę. Swoją pierwszą w belgijskiej ekstraklasie. Pierwszą w dwunastu rozegranych meczach (dziewięć w podstawowej jedenastce) i 822. minutach spędzonych na boisku. Nie jest to zatem bilans rzucający na kolana.

Co Sobota mógł powiedzieć w takim momencie? Że teraz dopiero pokaże co potrafi? Że zaczyna się jego czas w Bruggii? Nic podobnego. Przeczytałem na futbol.pl, że Bruggia to dla niego klub przejściowy, bo marzy o grze w Bayernie Monachium. Boże, przecież to nawet nie strzał w piętę, raczej prosto w kolano!

Nikt nie lubi, gdy traktuje się go tak, jak Sobota swojego pracodawcę w (z pewnością!) szczerej wypowiedzi. Raczej oczekuje się od piłkarza maksymalnego zaangażowania w klubie, który płaci mu pensje. Pamiętam jak kiedyś Semir Štilić nawet przez moment nie trzymał nikogo w niepewności mówiąc, że Poznań to tylko punkt przesiadkowy do lepszego klubu w zachodniej Europie. Ale nie pamiętam, żeby zawsze chciał umierać za Lecha…

Miło, że Sobota jest ambitny i marzą mu się występy w najlepszym obecnie zespole na świecie. Mnie się marzy, żeby został prawdziwą gwiazdą ligi belgijskiej. Niech sobie wyobrazi, że koszulki Bruggii są czerwone, a nie w granatowo-czarne pasy. I niech gania na treningach dwa razy więcej niż inni. Najskuteczniejsza droga, by założyć kiedyś koszulkę Bayernu, o ile to w ogóle realne. Tylko po co? Zawsze warto ocenić swoje możliwości, by niepotrzebnie nie starać się wdrapywać na zbyt wysoką półkę.

Właśnie się dowiedziałem, że Bartłomiej Pawłowski, który ma już problemy, by znaleźć się w meczowej kadrze Malagi, może mieć jeszcze dłuższą drogę na boisko. Szefowie klubu chcą ściągnąć na wypożyczenie kilku nowych zawodników. Przypomnę tylko co pisałem w lipcu, gdy inni zachłystywali się przenosinami Pawłowskiego do Hiszpanii:

„Malaga to kawał drużyny, uczestnik Ligi Mistrzów z ostatniego sezonu. Pawłowski jak na hiszpańskie realia kosztuje co kot napłakał. Nikt więc za nim nie będzie płakał, gdy zadomowi się na ławce rezerwowych.

Dlatego nie chcę, żeby stał się drugim Milikiem - pół sezonu w Bayerze Leverkusen, a na boisku w sumie niecała połowa meczu. Na moje wyczucie lepiej, żeby Pawłowski jeszcze trochę pograł w Polsce albo poszedł na początek do słabszego klubu, najlepiej ze słabszej ligi. Trudno mi uwierzyć, że od razu wyrośnie na gwiazdę Malagi. A jeśli nie, ten transfer w karierze może mu nie pomóc, raczej zaszkodzić”. 

Zaczyna odbijać się czkawką już po kilku miesiącach.

Przez ostatnie dwa dni bohaterem polskich mediów był Piotr Parzyszek, który w lecie ma zostać piłkarzem Benfiki Lizbona. Czy za rok trzeba będzie pisać o nim to samo co dziś o Pawłowskim?     

▬ ▬ ● ▬